Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:757.00 km (w terenie 591.00 km; 78.07%)
Czas w ruchu:72:29
Średnia prędkość:10.44 km/h
Maksymalna prędkość:90.00 km/h
Maks. tętno maksymalne:209 (102 %)
Maks. tętno średnie:194 (95 %)
Suma kalorii:27386 kcal
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:32.91 km i 3h 09m
Więcej statystyk

Ladoco w Pruchniku

Niedziela, 3 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Marny to start dla mnie był...

Ale zacznę od pogody. Pierwszy raz od czasu kiedy jeżdżę do Pruchnika pogoda i warunki na trasie zapowiadały się nieciekawie.

W dniu zawodów było jasne, że błoto będzie na pewno, a i chmury złowieszczo groziły deszczem, który czekał na zawodników jadących giga. Niestety deszcz to nie było najgorsze, co czekało na niektórych zawodników. Już na pierwszym zjeździe doszło do jednego z najgroźniejszych wypadków w historii cyklokapat. Jacek Kulikowski z kategorii M5 niefortunnie uderzył w drzewo i oprócz złamań stracił przytomność i z tego co mi wiadomo także przestał oddychać. Szczęście w nieszczęściu jechał za nim zawodnik-lekarz i dwóch innych zawodników, którzy natychmiast udzielili mu pomocy i uratowali mu życie.

Ten przypadek pokazuje jak niewiele trzeba... na tym samym zjeździe Marcin Mokrzycki wpadł na Mateusza Durała, a rok temu na tym samym zjeździe zaliczyłem piękny lot przez kierownicę z bonusowym złapaniem roweru w powietrzu. Mateusz Dachowski się wtedy ze mnie śmiał, a parę sekund później też leżał :) Pozornie prosty zjazd okazał się jednym z najniebezpieczniejszych na trasie pruchnickiego maratonu.



Ale przejdźmy już do rzeczy. Co było źle? Wszystko. Na tym mógłbym zakończyć ten wpis, bo każda czynność przed startem, a raczej ich braki były złe lub nie tak wykonane jak należy. Ale wymienię najgorsze błędy.

Przede wszystkim pośpiech mnie zgubił. Przyjechaliśmy niby wcześnie, bo przed 9:00. Kolejek do biura nie było, do toalety też nie. Natomiast zamiast się przygotowywać do maratonu, zrobiłem sobie wycieczkę po miasteczku zawodów. A to spotkałem jednego znajomego, a to drugiego i tak minuty uciekały.

Około 9:30 pomyślałem sobie, że pasuje się ubrać. Ubierałem się chyba 10 minut, bo co chwilę o czymś sobie przypominałem, a to, że zapomniałem dętki spakować, a to że żeli nie mam... i nie było gdzie kupić (z tego powodu jechałem tylko na izotoniku). No i bidon i bukłak pusty.

Gorączkowo zacząłem wypytywać dookoła czy ktoś ma jakieś koksy. Dopiero od Tomka Gardziny pożyczyłem trochę, ale przeszedłem się jeszcze do biura i okazało się, że Grzesiek ma zapas arbuzowego sisa, rozrobi go i sobie naleję. No i całe szczęście, bo jechałem na tym, na czym zwykle jadę :)

Do startu jakieś 10 minut, a ja dopiero zakładam kask. Świetnie. Jeszcze sobie przypomniałem, że pasowałoby się rozciągnąć troszeczkę. Parę skłonów, jakieś wygibasy... pojechałem.

Ale znowu... zapomniałem dopompować koła. Kolejne minuty poszły. Cały w nerwach, nie wiem czego zapomniałem, wiem tylko, że start lada moment. Podjechałem na linię startu. Zawodnicy jeszcze jeździli wokół stadionu. Dołączyłem się i zrobiłem 2 albo 3 pełne okrążenia. Niestety nie rozgrzało mnie to i rozgrzewka była dopiero na pierwszym podjeździe.

Ustawiłem się w sektorze i ruszyliśmy. Czułem, że nie jest dobrze. Tętno takie sobie, nie mam bojowego nastawienia, nie zależy mi... Jadę niby w tej pierwszej grupce, wyprzedzam co jakiś czas, bo ktoś odpada, ale sam też odpadłem. Wyprzedziło mnie kilka osób, między mną a czołówką zrobiła się przepaść i chyba wtedy odpuściłem, mimo że tak naprawdę całkiem nieźle jechałem pod górę.



Dojechałem na szczyt. Teraz z asfaltowej drogi wjeżdżaliśmy gęsiego do lasu. Pamiętając ubiegły rok, odpuściłem zjazd i jechałem spokojnie, byle tylko nie wyłożyć. Wyprzedził mnie wtedy zawodnik z PSK i już go nie widziałem.

Zaczęły się podbiegi. Zero motywacji. Szedłem zamiast biec, widziałem jak biegnący zawodnicy się oddalają. Po prostu nogi nie chciały się przepalić...

Z upływem czasu coraz lepiej mi się jechało, byłem po prostu rozgrzany. Doszedłem do Marcina Mokrzyckiego. Pociągnęliśmy trochę i doszliśmy do innej grupki, albo to ona doszła nas... już nie pamiętam. W każdym razie po zmianach darliśmy co sił. Jechało mi się na tyle dobrze, że po wjeździe do lasu odskoczyłem grupie i samotnie pokonałem resztę dystansu.

Szczególnie dobrze jechało mi się w miejscach gdzie było stromo, ale dało się jechać. Na nazwanej „Golgotą” górze wyprzedziłem kilku kolarzy, między innymi Krzyśka Gierczaka. Pożyczyłem też koledze, który urwał łańcuch, smar. Dokładnie okrążenie później sam go potrzebowałem, ale że było już z górki to jakoś dałem sobie bez niego rady.



Całkiem dobrze jechało mi się ostatnie kilometry. Jednak za dobrze... nie dałem z siebie wszystkiego, wjechałem na metę czując wielki niedosyt i żal do siebie, że odpuściłem. Ostatecznie przyjechałem 9 w kategorii i 5 open.

Nie wiem na ile to była przyczyna fizyczna, a na ile psychiczna, bo niby maraton ten był zaraz po sesji. Nie jeździłem praktycznie przez dwa tygodnie, ostatnią rzeczą, o której myślałem był rower. Przesiedziałem całe dwa tygodnie za biurkiem i w garniaku na egzaminach. Może mnie to wykończyło, a może świadomość tego, że jadę bez specjalnego przygotowania na ten maraton? Nie wiem, ale na pewno wszystko mogłem poprawić.

Kolejne zawody to Amatorskie Mistrzostwa Podkarpacia, które będą jednocześnie eliminacją do Amatorskich Mistrzostw Polski. Mam nadzieję, że ogarnę się...

Ultraszybki wyścig w Nowym Żmigrodzie

Niedziela, 26 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
W piątek nie było czasu na nic, bo zaraz po egzaminie musiałem wracać do Jasła. W sobotę tylko przegląd czy Scott działa, a w niedzielę po południu dzida na Smoka.

Tym razem finał. Tradycyjnie w Nowym Żmigrodzie. Pogoda niepewna. Dzień wcześniej padał deszcz, w generalce cienko, bo nie było na jednej edycji, a że pamiętałem co się działo dwa lata temu w Żmigrodzie, postanowiłem, że jak tylko spadnie jedna kropla z nieba, to nie jadę.

Na szczęście pogoda była doskonała. Taka jaką lubię, czyli słonecznie i gorąco. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że trasa to podjazd i zjazd. W dodatku trasa była sucha i szybka.



Wyścig na Smoku zaczął się jak zwykle. Sędzia zagwizdał, machnął i wszyscy ruszyli. Tylko ja jak zwykle opóźniony zapłon. No ale kosa jest... pare sukund i dogoniłem czub. Jechaliśmy w zbitej grupie. Na szczycie zostałem tylko ja, Tomek Sikora, Arek Krzesiński i Krzysiek Gajda. Zaczął się drugi podjazd. Tym razem trójka uciekła, a ja zostałem. Słyszałem tylko, że Mateusz Woźniak jedzie za mną, więc cisnąłem.



O ile pierwsze okrążenie przejechałem na stojąco i czułem moc, to kolejne musiałem podjeżdżać na siedząco, bo nie miałem motywacji, żeby podnieść tyłek. Co gorsza zauważyłem, że tętno zaczyna mi spadać. Na szczęście gdzieś w połowie wyścigu wróciło do normy. Odstawiłem Mateusz, chłopaki w czubie odstawili mnie no i tak już dojechaliśmy do mety. Zaledwie w 34 minuty :D


Skończyłem na 4 miejscu. Zaraz za mną przyjechał Mateusz Tylek z Iskry Głogoczów. Jako, że Mateusz był przede mną w generalce, nie udało mi się pomimo 4. miejsca go wyprzedzić i wskoczyć na dekorację generalki. Może za rok ;)



Po zawodach wróciliśmy na rowerach do Jasła.

Pierwszy cykl w tym roku zakończony. Żałuję, że nie powalczyłem w Kątach, ale wtedy był szosowy Klasyk Beskidzki, więc wolałem lepiej się przygotować pod niego. Pasowałoby jechać na Puchar Tarnowa jeszcze chociaż raz zobaczyć w końcu trasę na Marcince. Za dwa tygodnie Amatorskie Mistrzostwa Podkarpacia, w tygodniu sesja! Wykańczam się! :D



Przy okazji podziękowania dla Piotrka Sarny, który zrobił w Żmigrodzie świetne zdjęcia i sobie mogę teraz je wrzucić do relacji :)

Hardcorowy SuperMaraton Kellys Podhalański

Niedziela, 19 czerwca 2011 · Komentarze(3)
Kategoria Zawody
To był maraton zagadka. Pod każdym względem. Rok temu nadłożyłem 25 km ze względu na dupne oznakowanie trasy. Teraz miało być lepiej. I było! Nawet sam napisałem wytyczne do oznakowania trasy, z których w mniejszym lub większym stopniu skorzystali organizatorzy i po opiniach na forum widać, że trasa rzeczywiście była świetnie oznaczona :)

Natomiast druga sprawa to ja. Przez cały tydzień, a właściwie przez dwa tygodnie siedziałem przed biurkiem i zakuwałem do sesji. Jedynie 2-3 dni przerwy na Puchar Smoka i jakiś delikatny trening, żeby nie zapomnieć jak się jeździ. Bałem się, że taki start z marszu nic dobrego nie przyniesie. Dodatkowe problemy z transportem na maraton jeszcze bardziej mnie w tym utwierdziły.

Ale po kolei...

Dzień zaczął się pobudką o 5:30. Wstałem i postawiłem wodę. Następnie poszedłem spać dalej :D Po 10 minutach wstałem i dokończyłem śniadanie, rozrobiłem izotonik i poszedłem do Wiktora. Rower już był w Kluszkowcach. O 6:15 wyjechaliśmy z Jasła. Mogliśmy godzinę później, bo Wiktor nie wiedział, że start jest dopiero o 11 :) Ale za to mieliśmy mnóstwo czasu, żeby się przygotować.



Przez całą drogę do Kluszkowiec towarzyszyło nam słońce, a chmury pokazały się dopiero kiedy wjechaliśmy do Kluszkowiec. Potem coraz więcej tych chmur i więcej, aż w końcu przykryły całe niebo. Miny wszystkim zrzedły nieco, bo się zapowiadało świetnie.

Do Kluszkowiec przyjechaliśmy punktualnie o 8:30. Od razu poszedłem do biura załatwić wszystko. Przeglądnąłem rower, zamontowałem uchwyt na pompkę, bo drugiej nie chcę zgubić, tak jak w Muszynie. Pogadałem sobie chwilę ze znajomymi, w międzyczasie zamówiłem sobie masaż. A właśnie... :) Po Akademickich Mistrzostwach Polski bardzo mi się spodobał masaż, a że w Kluszkowcach była okazja to poprosiłem o masaż przedstartowy. Zarezerwowałem sobie na 10:40 po rozgrzewce na rowerze.

Przebrałem się, posmarowałem łańcuch, dopompowałem koła. Przez tydzień w obu koła ciśnienie spadło o całą 1 atmosferę, co mnie zdziwiło, bo koła nie były jakieś specjalnie sflaczałe :) Tubeless górą!

Chwilę po 10 byłem przygotowany. Wszystko spakowane do kieszonek, bidony i plecak na miejscu. Ruszam na rozgrzewkę. Delikatnie bardzo pokręciłem w okolicach miasteczka i poszedłem na masaż. Miła pani zaczęła od pleców, potem szybki masaż nóg. Cały czas słyszałem speakera odmierzającego minuty do startu. Miałem trochę stres, bo się przedłużał ten masaż. Wszyscy zawodnicy już stali w sektorach, a ja w samych spodenkach sobie leżałem na masażu :D Natomiast nie obawiałem się, że będę musiał startować z końca, bo mamy teraz na cyklo sektory i nie ma z tym problemu :)

Na 5 minut przed startem pani skończyła masaż i pojechałem na start. Ustawiłem się zaraz za pierwszym sektorem. Uruchomiłem pulsometr, żeby nie było znowu tak, że zapomniałem i w połowie trasy sobie przypominam, że go nie wystartowałem.

Została minuta do startu. Całkiem spokojnie wpinam jedną nogę i czekam na odliczanie. Tutaj, w przeciwieństwie do Pucharu Smoka wiadomo kiedy będzie start i jest przed nim odliczanie. 5..4...3...2...1 Start! Poszli! Ale spokojnie bardzo. Miałem okazję dojechać do czuba. Parę zakrętów na wąskich uliczkach wioski i od razu solidny asfaltowy podjazd. Udało mi się utrzymać w przodzie, ale po chwili, kiedy asfalt przeistoczył się w świeżo wysypaną kamieniami drogę byłem zmuszony zejść i prowadzić. Bardzo mnie to zirytowało. Wtedy też zacząłem myśleć o tym, że przecież w tygodniu nie jeździłem, a jadę, a raczej biegnę jak szaleniec. Trochę mnie to zdemotywowało i odpuściłem. Jednak psychika wygrała...

Na szczycie góry nie widziałem już czołówki w ogóle. Dojechał do mnie jeden z zawodników. Nie wiem czy nie LoveBeer w czarno niebieskim stroju. No i jechaliśmy we dwójkę. Czułem, że mi nie idzie. Powinienem jechać z przodu, a nawet nie widzę czołówki. Zaczął się zjazd. Jakiś lęk mnie dopadł po Foluszu i nie chciałem ryzykować, bo było ślisko i było sporo kamieni. Wydawało mi się, że jadę bezpiecznie i asekuracyjnie, ale szybko zweryfikowałem swoje przypuszczenia. Na jednym ze zjazdów, gdzieś w krzakach, z tego co pamiętam, natrafiłem nagle na wystający kamień. Nie było szans go zauważyć... Miałem wielkie szczęście, bo cały czas jechałem z tyłkiem za siodełkiem. Tylko dzięki temu nie poleciałem przez kierownicę. Przejechałem natomiast kilka metrów na przednim kole z wypiętą jedną nogą. To cud, że się nie wywróciłem! Cały czas jechał za mną inny zawodnik, więc prawdopodobnie widział całą sytuację. Zaraz po tym jak tylne koło opadło, a ja się wpiąłem powiedziałem do siebie na głos: Wojtek! Uważaj jak zjeżdżasz i żyj!



To był moment przełomowy. Obudziłem się po prostu i sobie przypomniałem po co tu przyjechałem. Zacząłem zapierniczać co sił. Nie widziałem czołówki, ale sobie postanowiłem, że na ile mogę zbliżę się do nich. Cały czas na zjeździe dokręcałem (droga była szeroka i prosta, więc nie bałem się już). Fragmentami asfalt, fragmentami szuter, przejazdy przez rzekę. Rozkręciłem się, ale czołówki nie było widać. Nagle widzę rozwidlenie dróg. Chcę skręcać w prawo, ale nagle niespodzianka. Czołówka jedzie w moją stronę. Pięć albo 6 osób wypada wprost na mnie. Pomylili trasę, tak jak ja. Takiej okazji nie mogłem zmarnować. Jechaliśmy razem i nie odpuszczałem.

Zaczął się spory podjazd. Powoli zaczęliśmy się rozdzierać. Też nie wytrzymałem tempa i odjechało mi chyba 3 zawodników. Natomiast cały czas widziałem przed sobą Mateusza Bielenia. Widziałem, że podjazdy mu nie idą. Nawet momentami prowadził w miejscach, gdzie ja spokojnie podjeżdżałem. Dogoniłem go po chwili i jechaliśmy razem. Powiedział mi, że założył szosową kasetę... Za nami dwóch zawodników, nie wiem czy dobrze kojarzę, ale chyba z PSK.

Co chwilę przed nami ukazywały się ścianki. Mateusz nawet nie chciał na nie patrzeć, a ja ile mogłem, tyle podjeżdżałem. Tyle, że z prędkością taką z jaką Mateusz prowadził rower :D Przejechaliśmy tak kilka kilometrów, góra-dół-góra-dół. Wydawało się w ogóle, że cała trasa jest pod górę :D Coraz więcej było krótkich ścianek. Co chwilę trzeba było schodzić z roweru albo zapierdzielać na młynku. Nie przeszkadzało mi to. Czułem się nieźle. Widziałem, że dochodzi nas dwójka zawodników i przycisnęliśmy trochę. Ja przycisnąłem nawet bardziej :) Małymi krokami odskakiwałem i po chwili nie widziałem już nikogo za sobą.



Zaczął się dość sztywny, błotnisty podjazd, który po chwili przemienił się w okropny podbieg. Biegłem obok roweru i nagle nie wiadomo skąd, niewiadomo gdzie, przewróciłem się na bok razem z rowerem. Nie mogłem się nadziwić co się stało. Z ziemi wystawał malutki pieniek. Tyle, że zakamuflowany w kolorze ziemi. Dobrze, że sobie nic nie skręciłem. Trochę mnie to wybiło z rytmu i dogonił mnie za momont Mateusz Bieleń. Nie przejąłem się. Natomiast obwieścił mi, że mój numer wisi na jednej agrafce! To było nieszczęście, bo musiałem całkiem się zatrzymać i przez prawie dwie minuty mordować się z tym numerem. Problem był taki, że agrafki były stare i nie chciały za cholerę się trzymać. Plecak też był dość gruby, mnie zaczął napływać pot do uczu i miałem problem, żeby w ogóle przebić się przez plecak. Jak już mi się to udało, to pojawił się kolejny problem. Rozdarł się ten papier... Znowu musiałem się przebijać. Jakoś się udało i numer wisiał tylko na dwóch agrafkach, bo tylko tyle zostało :) Straciłem sporo. Wyprzedziła mnie trójka albo dwójka zawodników, których widocznie bardzo to zmotywowało i zaczęli zapierdzielać jeszcze bardziej :D

Mnie za to to zdemotywowało, bo tyle się okręciłem, żeby zrobić przewagę, a potem w tak beznadziejny sposób stracić. No ale nic, trzeba jechać. Dostrzegłem przed sobą zawodnika. Przyspieszyłem i wyprzedziłem go łatwo. Potem dotarłem do drugiego i od tego momentu jechałem już sam.

Zaczął się zjazd z Lubania. Tam gdzie się dało, tam jechałem szybko. Tam gdzie widziałem kamienie i dużo błota odpuszczałem. W pewnym momencie zauważyłem, że nie ma oznaczeń. Pomyslałem, że może źle jadę. Rzeczywiście. Krzyczałem chwilę, nikt nie odpowiadał, więc wróciłem do góry. Na szczęście tylko jakieś 50 metrów... Widzialem po prawej stronie przemykającego kolarza, którego wyprzedzałem chwilę temu. Pomyślałem, że pojadę na skróty, ale ten gąszcz był tak gęsty, że wolałem nie ryzykować. Kiedy dojechałem do rozjazdu gdzie pomyliłem trasę dojechał do mnie Sławek Skóra. Szybko mu na zjeździe odjechałem i zacząłem gonić zawodnika, który mi uciekł w czasie gdy się zgubiłem. Chociaż „szybko” to pojęcie względne, bo zjazd był tak techniczny, że o szybkości ciężko w tym kontekscie powiedzieć cokolwiek :)

Natomiast od tego momentu zaczęła się prawdziwa walka. Cisnąłem co sił, żeby tylko dogonić tego zawodnika. Teraz już nie pamiętam czy go w końcu wyprzedziłem ponownie, ale chyba nie. W każdym razie wydawało mi się, że gonię co sił. Jednak nawet patrząc na pusometr miałem momentami tętno poniżej 180... Co oznaczało, że się opierdzielałem. Z każdym zakrętem miałem nadzieję, że zobaczę kogoś przede mną. Jednak do samej mety już nikogo nie zobaczyłem z mega ani za mną ani przede mną.

Pytałem się tylko ilu zawodników jest przede mną. Obsługa podawała, że jestem 4. Bardzo mnie to motywowało do tego, żeby nie odpuścić i rzeczywiście nie odpuszczałem, chociaż jadąc samemu jest bardzo ciężko nadrobić...

Czułem się dobrze, plecy tylko dawały o sobie znać. W podjazdach miałem całą nadzieję, bo dość dobrze mi szło na nich i mogłem sporo zyskać. Cisnąłem co sił. Na stoperze miałem już 2 godziny. Spodziewałem się, że jeszcze jakieś 30 minut jazdy, bo takie mniej więcej czasy był rok temu. Niestety, przeliczyłem się. Pytałem się na każdym punkcie ile do mety, ale nikt mi nie potrafił odpowiedzieć ani razu. Muszę jednak licznik zamontować, bo to nie ma sensu. Nie wiem nawet jak siły rozłożyć.

Natomiast gdzieś przeczuwałem, że meta już niedługo. W końcu zobaczyłem, że coś się dzieje. Nagle z prawej strony zaczęły przemykać kolorowe postaci na rowerach ;) To krzyżówka wszystkich dystansów :) Akurat dojechał do mnie Tomek Biesiadecki, który jechał giga i razem zaczęliśmy zjeżdżać ostatni zjazd. Zjazd bardzo hardcorowy! Tyle błota, to na całej trasie w sumie nie było :D A jaki niebezpieczny. Wiedziałem, że już lada moment będzie koniec, więc teraz tym bardziej głupio byłoby się wyłożyć i stracić 4 miejsce. Dlatego Tomek pojechał do przodu, a ja sobie spokojnie zjechałem.

Wyjechalismy na asfalt. Dogoniłem Tomka i jechaliśmy razem. Mama Arka Krzesińskiego kibicowała dzielnie i jako jedyna na trasie wiedziała ile do mety :) Krzyknęła, że 3,5 km. Zaczął się podjazd i od razu mu odjechałem. Tomek miał w nogach dwa razy tyle co ja, więc to oczywiste. Zaczął mi się kleszczyć łańcuch. Tylko tego brakowało. Zszedłem i prowadziłem, żeby tylko nie urwać. Poznałem, że to już ta sama droga, którą rok temu zjeżdżaliśmy do mety. Cisnąłem dość mocno, żeby jeszcze czas mieć jak najlepszy.



Pozostał natomiast wielki niedosyt, bo zawodnik, który był 3 open wyprzedził mnie wtedy kiedy zgubiłem się. Niestety. Ale i tak bardzo się cieszyłem. Na moje szczęście był to zawodnik z M3, co dla mnie oznaczało, że jestem trzeci w kategorii i po raz pierwszy w tej edycji Cyklokarpat stanę na podium :) Bardzo, ale to bardzo się cieszę.
To był, bez względu na różne przygody, jeden z najbardziej udanych dla mnie maratonów. Nie tylko ze względu na dobry wynik, ale też na malowniczą i świetnie przygotowaną trasę, całą oprawę maratonu i jak zwykle genialną atmosferę. Miałem też okazję spróbować masażu przed i po starcie – na pewno nie szkodzi :)

Miałem w niedzielę sobie wystartować w Pucharze Tarnowa, ale raz, że nikt się nie wybierał, a dwa, całą niedzielę tak paskudnie lało, że ani mi w głowie było się masakrować. Chociaż pudło mogłoby być, bo największe wycinaki pojechały do Kielc na Mistrzostwa Polski.

Teraz siedzę na końcu autobusu do Krakowa i kończę pisać tą relację, a potem powrót do szarej rzeczywistości. Do sesji, sesji i żeby nie było, do sesji! W środę myślę wrócić do Jasła, w niedzielę wystartować w Smoku w Nowym Żmigrodzie, o ile będzie ładna pogoda, a 3 lipca wystartować na maratonie w Pruchniku. Tylko ta sesja...

Szybkie XC w Foluszu i nauka jazdy...

Niedziela, 12 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Ojejej...

Nie wiem od czego zacząć, bo prawie wszystko poszło źle. No ale zacznę od wrzodu na dupie. Dosłownie, nie w przenośni :)

Wczoraj tj. w sobotę, pojechałem na działkę i do brata do szpitala. Ale nie mogłem usiąść na siodełku, bo czułem w prawej pachwinie taki ból, że wolałem na siedząco nie jechać. Przez miasto się da, ale co, kiedy na drugi dzień mam jechać wyścig?

No właśnie, próbowałem to dziadostwo wygnieść - bezskutecznie, tylko jeszcze bardzo mnie bolało... Smarowałem kremami - nic nie dało. Byłem załamany, ale postanowiłem, że pojadę do Folusza rowerem i może przez drogę się mój tyłek przyzwyczai i przestanie boleć. A gdzie tam! Jeszcze gorzej. Co kilometr musiałem wstawać i siadać - wtedy ból nie był tak doskwierający.

Ale jakoś powolnym tempem dojechałem do tego Folusza - 40 minut tętno średnie 144.

Jazda do Folusza miała też inny cel. Od maratonu w Muszynie siedziałem na rowerze raz - w środę. Bałem się reakcji organizmu na takie nagłe obciążenie. Pomyślałem, że taka rozgrzewka będzie dobra. Rzeczywiście. Dużo dała, bo się nie spaliłem na starcie, o którym później.

Przyjechałem do Folusza niecałe 2 godziny przed startem. Zauważyłem, że coś nie tak jest ze spinką, więc znalazłem Kubę i poprosiłem, żeby mi pożyczył i założył spinkę, bo ta jest niepewna. Paweł Stręk miał, więc mi pożyczył. Dzięki Paweł :)

Zapisałem się i pojechałem się rozgrzewać, przy okazji chciałem zobaczyć trasę. Na pierwszym podjeździe, przepraszam, podbiegu, bo tylko jakieś 3/4 mi się udało podjechać posiedziałem chwilę z chłopakami z Grupetto i Marcinem Chochołkiem, który przyjechał pooglądać wyścig. Mówiłem, że się szybko wykaraska z tego wypadku :) Przyszły sezon będzie jego!

No ale pogadaliśmy chwilę, dojechał Kuba i Dachu i pojechaliśmy na trasę. Nie znałem trasy, więc dobrze było zobaczyć co się będzie działo. Szkoda, że tylko raz objechałem, bo jak się potem okaże, jeden raz to za mało.

Około 14 podjechałem na start. Stanąłem w drugim rzędzie, za mną jeszcze jeden. Gadaliśmy długo, sędzia podszedł i coś tam mruczał. Każdy zajęty sobą, ja ustawiałem pulsometr. Nagle słyszę "START!". Podniosłem głowę i co? Peleton kolarzy mknie :D Beze mnie... Cudownie, to samo co w Łężynach. Sędzia znowu nie odliczał. Parę osób też było zaskoczonych, no ale wpięliśmy się i jazda. Dogoniłem szybko czołówkę i wjechaliśmy razem do lasu.

Zaczął się fragment, który decydował o pozycji w wyścigu. Tak na oko jakiś 100 m podjazd/podbieg. Wcześniej próbowałem go podjeżdżać, ale w tłoku się nie da i prowadziliśmy. Nie nawidzę tego, bo od razu zwalniam... puls spada, a ja się nie mogę zmotywować żeby pobiec. Jeszcze buty mi się ślizgały jak po maśle w tych liściach, no ale dałem radę. Wyprzedziłem Marcina Mokrzyckiego i jechałem na 5. pozycji albo nawet na 4., chociaż nie pamiętam dobrze. Być może, że Mateusz Woźniak jechał przede mną, ale nie jestem w stanie sobie przypomnieć.

Zaczął się pierwszy zjazd. Nie wiem co to jest, ale jak widzę błoto+duże koleiny+kamienie, to nie ma bata... zwalniam ile mogę i po prostu jadę asekuracyjnie. Widzę, że czołówka znacznie szybciej to jedzie... no ale ja nie ryzykuję, bo ja chcę żyć...

Arek Krzesiński na tym zjeździe złapał kapcia.

Zaczął się twardszy fragment zjazdu. Tam dokręcałem ile mogłem. Po szutrze koło przednie tak mi latało, że myślałem, że się przewrócę... a mało w sumie brakowało. Natomiast większe jaja się zaczęły później. Długi lekki podjazd dał w sumie chwilę odpoczynku, a to złe, bo zamiast się opierdzielać trzeba było jechać! Do cholery... No ale cisnąłem.

Przejazd przez potok. Przejechałem. Od razu pod górę i w błoto. Dałem radę... ups. Nie, koło mi się zablokowało w błocie. Stanęło w momencie i przeleciałem przez kierownicę. No koniec świata... nieeee. Będzie gorzej.

Drugi potok, głębszy i dłuższy. Od razu do góry, ale większe błoto i potem jeszcze dłuższa sztajfa. Ale poradziłem sobie i cisnąłem co sił. Kurde jak mi się dobrze takie krótkie podjazdy jeździ w tym roku. No i się zaczął bardzo szybki zjazd. Za szybki... twardo, niby prosto, niby łatwo... Ale wystarczył moment i na kamieniu albo na korzeniu podcięło mnie i przeleciałem kilka metrów. Ja w jedną, rower w drugą stronę. Pamiętam jak mnie podcięło i lot. Uderzenia nie! Natomiast wiem, że się bardzo długo turlałem, żeby jakoś zamortyzować, a raczej wprawić swoje ciało w ruch obrotowy :D To mnie uratowało od większych ran. Tak to mam chyba tylko od uderzenia cały prawy bok rozwalony i plecy. A tak, obeszło się bez poważniejszych urazów.

Trochę mnie boli kolano, trochę bark i lewy nadgarstek, ale ogólnie jest spoko. W rowerze tylko jedna ryska i przygięty róg. Tak, to wszystko gra :) Na szczęście.

Pozbierałem się do kupy. Jak popatrzyłem na czym leciałem, to nie mogę uwierzyć, że "tylko" tyle mi się stało. Twarde i kamieniste podłoże, jakieś patyki i choćco... Cieszę się, że tylko tyle...

Zaraz jak wstałem przemknął mi przed oczami Kuba Zbiegień i Marcin Mokrzycki. W tym czasie jeszcze paru zawodników przejechało, bo mnóstwo czasu spędziłem na tym, żeby łańcuch odplątać.

No ale jadę... pierwsze kółko, ale mogę jechać. Wystartowałem z 3/4 bidonu 0,5. Nic przez pierwsze okrążenie nie piłem.

Wjechałem na drugie. Widziałem Kubę i Sebastiana Bergera w oddali. Cisnąłem co sił. Dogoniłem ich chyba dopiero za 2 okrążenia. Na podjeździe doszedłem Kubę, a potem goniłem Sebastiana. Cisnął mocno, ale na wypłaszczeniu go wyprzedziłem. Potem znowu on mnie, bo oczywiście wypadłem z trasy... no nie umiem jeździć. Kropka.

Potem znowu goniłem Sebastiana i znowu go wyprzedziłem. Teraz na moim celowniku pojawił się Sławek Skóra. Śmiał się, że mu dubla założę, a tu się okazało, że to jest szybszy :) No ale cisnąłem. Znowu długi podjazd. Ostatnie okrążenie i jadę za Sławkiem. Na podjeździe go dochodzę, ale mi ucieka :) Taka zabawa w kotka i myszkę ;) Co go dogonię, to mi odskakuje. Na szczycie to on był pierwszy. Zaraz za mną pojawił się Arek Krzesiński. Pomyślałem: "jakim cudem?". Ale dałem mu się wyprzedzić bezpiecznie na zjeździe i niech jedzie. On to umie zjeżdżać. No i cisnęliśmy. Sławek kawałek przed nami. Złapałem się na kole Arkowi i jedziemy. Doszliśmy Sławka i poczułem tempo wyścigu. Opierdzilałem się wcześniej... teraz to wiem. No ale jadę. Dałem radę się utrzymać za nimi. Arek na ostatnim podjeździe przycisnął i odskoczył. Ja też przycisnąłem, nie tak jak Arek, ale i tak Sławka wyprzedziłem. Usłyszałem tylko: "Ty cyborgu" :D Dzięki :P

Ostatni zjazd. Asekuracyjnie i w pełni skoncentrowany zjechałem. Pierwszy raz cały bez błędów... Dobpiero za 5 razem... a właściwie 6 :D No ale jak się jeździć nie umie, to tak jest.

Ostatnia prosta do mety. Niedosyt czułem... czułem też mój prawy bok. Ale dupy nie czułem :D Okazało się, że wrzód pękł i ta ogromna bulwa zniknęła. Dopiero w domu to zauważyłem, ale przestało boleć.

Chwilę stałem w kolejce do myjki. Umyłem z grubsza rower. Ale zajęło to sporo czasu. Usiadłem na chwilę, pogadałem, było fajnie. Ale nagle słyszę, że krzyczą moje nazwisko. Okazało się, że to już dekoracja :D Świetnie... już? Ale jestem dekorowany, więc super. Biegnę. Patrzę, a IV miejsce Sebastian Berger. Ja V, a Arka w ogóle nie ma. Nie wiedziałem o co chodzi. Gdy rozdali puchary zaczęły się dyskusje. Okazało się, że jest pomyłka w numerach... chwilę to trwało, ale doszli wkońcu jaka była kolejność.

Ostatecznie byłem jednak 5. Wygrał Sikora, Drugi był Gajda, a trzeci Woźniak. Na 4. miejscu Arek Krzesiński, a za mną Sebastian Berger.

Wyścig ogólnie mi się podobał, chociaż był niesamowicie krótki. Ani 50 minut chyba nie jechaliśmy. Ale też timer włączyłem później... więc może było dłużej. W każdym razie dałem radę objechać na 3/4 bidonu.

Szkoda, że wyłożyłem, ale będzie nauczka, że nawet jeśli się wydaje, że jest ładna i bezpieczna droga, to da się wyłożyć... No ale na błocie sobie ewidentnie nie radę. Raczej to nie jest wina opon. Muszę ogarnąć coś technikę, bo tak się nie da... póki jest sucho, to daję radę, ale trochę błota i już mieszam, ślizgam się i tańczę. Tak być nie bedzie.

Za tydzień w sobotę Kluszkowce. Już wiem, że jadę Mega. W weekend po Bożym Ciele jest Smok w Nowym Żmigrodzie, a tydzień później maraton w Pruchniku. Nie wiem czy pojadę, bo chcę wystartować tydzień po nim w Iwoniczu na Family Cup, ale może będę odpowiednio zregenerowany. No na pewno trzeba będzie uważać...

Ale najważniejsze to to, że te wszystkie zawody są w środku sesji. Mam nadzieję, że mnie sesja nie wyeliminuje...

Pozdro ;)

PS Jak będzie czas, to dodam zdjęcia, bo fotografów było mnóstwo

Cyklokarpaty Muszyna - moja lakoniczna relacja

Niedziela, 5 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Co się tam działo!

Trasa najlepsza na jakiej kiedykolwiek jechałem. Pogoda nie mogła być lepsza. No może trochę za gorąco, ale wolę to niż zimno.

Przygotowany byłem bardzo dobrze. Nie licząc tego, że zapisany byłem dopiero o 9:40, co oznaczało, że na rozgrzewkę nie będzie czasu. Miałem sektor, więc każdą minutę poświęciłem na przygotowanie się.

Żele kupiłem zaraz przed startem! Ostatni raz! To nie było zbyt odpowiedzialne. Pare skłonów, pokręciłem z 3 minuty po asfalcie, żeby rozruszać się i pojechałem do sektora.

Tam jakieś 4-5 minuty postaliśmy i pojechaliśmy. Tempo na początku wycieczkowe. Jechaliśmy bardzo powoli, ale, w co nie mogę uwierzyć, nikt się nie przepychał do przodu i wszyscy jechali tak jak należy. Brawo! Czyli da się.

Ja jechałem z przodu, żeby wiedzieć co się dzieje. Dobrze, bo jak tylko zaczął się podjazd pod Jaworzynę, nie odpuściłem tylko trzymałem się czołówki. Znowu super mi się jechało. Wiem, że to był szczyt moich możliwości i nie mam żadnego kaca, że mogłem szybciej. Wiadomo, że z czasem zacząłem tracić i czołówka znikneła mi z oczu, ale jechałem z chłopakami z PSK i jakoś się wzajemnie motywowaliśmy. Raz ja wyprzedzałem, raz oni mnie i tak do samego szczytu.

Wyjechaliśmy na Jaworzynę. Zaskoczony byłem, że tak szybko! Tyle razy podjeżdżałem pod nią, ale trwało to długo, nawet kiedy się starałem. Tym razem wzniosłem się na wyżyny swoich możliwości i wyjechałem bardzo szybko.

Niestety, zbyt szybko! Cała czołówka przejechała zanim rozłożono baner rozjazdu mega/giga :D Nie wiem co w tym jest, ale siłą rzeczy pojechałem na mega. A to był pierwszy maraton na którym CHCIAŁEM jechać mega :D Cóż za zbieg okoliczności. Zastanawiałem się na podjeździe co robić, ale zbieg okoliczności za mnie podjął ostateczną decyzję :) No i nieświadomie (aż do samej mety) jechałem na mega.

Zgubiłem się raz poważnie, bo prawie kilometr w dół zjechałem razem z jednym z zawodników PSK. Tak nam się super zjeżdżało, że nie zauważyliśmy rozwidlenia i zamiast w prawo pojechaliśmy prosto... Zorientowaliśmy się bardzo późno, no ale trzeba było wracać. Zdenerwowani jechaliśmy do góry...

Co chwilę dojeżdżał do nas jakiś zawodnik, którego zawracaliśmy i jechaliśmy razem. No i z przewagi wypracowanej na podjezdach nic nie zostało ;) Wielu pojechało dobrze i nadrobiło stratę, a duża grupka rozwalona na podjeździe zjechała się do kupy i tak jechaliśmy przez następne 4-5 km.

Pociągnąłem i odskoczyłem od grupy z Tomkiem Biesiadeckim. Ale co z tego... znowu się zgubiliśmy. Znowu do nas dojechali.

Tym razem przejechaliśmy razem spory kawałek, ale sprężyłem się i znowu odskoczyłem. Łykałem kolejnych zawodników, pytani strażacy odpowiadali na moje pytanie o pozycję, że jestem 20 open, inni że 10, a inni w ogóle nie liczyli :D

Świetnie mi się jechało! Praktycznie sam przez długi czas. Wyprzedzałem sobie elegancko, czułem moc! Kurde, jakie to fajne uczucie... tylko rzadkie.

No ale zaczęły się hardocorowe zjazdy! Pierwszy raz odkąd mam tarczówki, czułem smród spalonych klocków! Autentycznie. Zjazdy były po ścianach i niewiele trzeba było żeby przygrzać ;) i wypierniczyć :D A było gdzie.

Po drodze było wiele ścianek jeszcze, wszystkie extra :D Podobało mi się, mimo, że miałem patową sytuację między drzewami.

Natomiast gdzieś około 2 godziny jazdy zacząłem się zastanawiać co jest grane, bo jadę i jadę a rozjazdu nie ma. Odcięło mnie wtedy trochę i ciężko mi było jechać. Nie wiedziałem ile do mety, bo nie miałem licznika, bacznie szukałem oznaczeń, żeby kolejny raz się nie zgubić.

Ostatni zjazd przed metą. Nie wiedziałem, że to już. Hardcorowy i niebezpieczny tak, że jeden błąd i bym teraz nic tutaj nie pisał. Ale jakoś zjechałem. No i wyjechałem na asfalt, patrzę, a tam "do mety". Zdziwiłem się. Jechałem z jednym zawodnikiem, obydwaj nie wiedzieliśmy co jest grane, no ale jechaliśmy spokojnie razem do mety. Na ostatniej prostej powiedziałem, że lecimy finish ;) No i poszli :D Pięknie to wyglądało, bo do ostatnich metrów zacięcie gnaliśmy ;) Chyba wygrałem, ale lekko nie było :D

Do zwycięzcy miałem ponad 10 minut straty zajmując OPEN 8 miejsce, z którego bardzo się cieszę. W kategorii byłem 5.

Średni tętno hardcorowe, jak na maraton: 182 :D Uff, prawie jak na ampach.

Następne cyklokarpaty w Kluszkowcach za dwa tygodnie, w środku sesji. Wcześniej może na Smoka do Folusza pojadę. Fajnie by było :)

Drużynowe Akademickie Wicemistrzostwo Polski i Mistrzostwo Uczelni Technicznych

Niedziela, 22 maja 2011 · Komentarze(1)
Kategoria Zawody
Tym razem spaliśmy przy zamkniętych oknach, więc przykryłem się tylko kocem. Budzik ustawiłem na 7:50, bo o tej porze miał czekać na nas specjalnie zamówiony makaron. Jazda na tym, co dali dzień wcześniej byłaby raczej mało efektywna ;) Udało się dogadać z kuchnią i ugotowali nasz makaron.

Wstałem tym razem z budzikiem. Zaraz jak wstałem, ubrałem się i poszedłem na śniadanie. Makaron już czekał. Miałem sos meksykański, ale ostatecznie dałem dżemu. Po śniadaniu poszedłem do pokoju. Posłuchałem sobie muzyki, obejrzałem film z trasy, ubrałem, rozciągnąłem i z Jankiem pojechałem na trasę dopingować dziewczyny :)


Wyścig dziewczyn

Około godziny 10:00 staliśmy przy amfiteatrze. Świetne miejsce, bo trasa aż 4 razy tamtędy przechodzi. Żałuję, że nie miałem kamery, bo dopiero z drugiej strony amfiteatru było widać jaka to stromizna. A dziewczyny pięknie tam gnały. Ola Dubiel co prawda podchodziła, ale i tak z prędkością jakby podjeżdżała. Natomiast Marta zadziwiła chyba wszystkich. Jechała tam tak dzielnie i szybko, że niejeden facet by się nie powstydził. Ale sama podkreśla, że gdyby nie nasz doping to byłoby ciężko. Ola też bardzo nam dziękowała za doping. W zasadzie tylko AGH dopingowała tam swoje dziewczyny i to zrobiło też robotę. Może dzięki temu Ola zwyciężyła nad Eweliną i zdobyła brązowy medal. W każdym razie doping musi być :)

Ola Dubiel zakończyła rywalizację z brązowym medalem. Marta Ryłko też pojechała pięknie. Zajęła 14 miejsce, a Dorota Radomańska 29. Ładnie pojechała również Asia Grochowina i Beata Kalemba zajmując odpowiednio 33 i 31 miejsce. Niestety Beata urwała łańcuch i musiała przebiec bardzo długi kawał drogi do strefy technicznej.



Tym samym dziewczyny zdobyły drużynowo brązowy medal i złoto wśród uczelni technicznych.

Wyścig główny mężczyzn

Nasz start planowany był na godzinę 12:00. O 11:40 mieliśmy być ustawiani wg miejsc z czasówki. Start był w miejscu podjazdu pod cytadelą. Stałem w trzecim rzędzie zaraz za Pawłem Międzybrodzkim, a przed Jankiem Szczepańskim. Napięcie rosło. Zacisnąłem rzepy i klamry. Sprawdziłem czy mam żele – wziąłem dwa, pierwszy raz w tym sezonie. Jeszcze się odlałem i czekałem na start. Przypomniałem sobie w porę, że trzeba włączyć pulsometr. Tu się pojawił problem, bo było zbyt dużo kodowanych opasek i pulsometr nie chciał się zsynchronizować. Próbowałem 3-4 razy bezskutecznie. Jakoś przekręciłem pulsometr na kierownicy, zbliżyłem się paskiem do niego zasłaniając resztę zawodników i się udało. Gdyby wtedy się nie udało, to pewnie w ogóle bym nie włączył.



Sędzia obwieszcza, że do startu została minuta. Jakoś dziwnie się zrobiło. Za plecami tłum ludzi jak na maratonie, słychać wpinające się spd i czuć w powietrzu atmosferę wyścigu. Byłem skoncentrowany na wyścigu i w zasadzie o niczym nie myślałem. Wystartowałem... pulsometr ;)

Zaczęło się odliczanie. 10 sekund, 5 sekund, 4-3-2-1 i na strzał pistoletu ruszyliśmy jak z procy. Wiedziałem, że jak odpuszczę, to tak jakbym cały wyścig już odpuścił, więc gnałem z czołówką ile sił w nogach. A noga podawała... to mogłem cisnąć. Najpierw był podjazd do lasku. Po chwili wpadliśmy na łąkę gdzie było miasteczko zawodów. Tam na trzech agrafkach ułożyliśmy się w sznurku do wjazdu do lasu. Byłem w dobrej sytuacji, bo nie odpuściłem i zaraz za Pawłem Międzybrodzkim wpadłem na wąską ścieżkę w lesie.

Przez cały czas jechaliśmy wszyscy w sznurku i w zasadzie bardzo płynnie. Dzięki temu, że byłem w czubie bez problemu wjechaliśmy na tor 4Crossa. Gorzej było z tyłu. Kiedy już podjeżdżałem z powrotem na górę toru pokazał się korek do wjazdu na tor. Wszyscy tam stali. Wtedy już wiedziałem, że opłaciło się zapierniczać na łeb na szyję wczoraj na czasówce i zaraz po starcie.



Tak jak wspominałem, pierwsze okrążenie jechałem z Pawłem Międzybrodzkim. Chyba nie całe, bo nie pamiętam, żebym z nim wjeżdżał na metę. W każdym razie pierwsze okrążenie przejechałem niemalże w tempie czasówki i do tego w miarę bezbłędnie. W miarę, bo po zjeździe z amfiteatru, na piaskowym podjeździe za bardzo chciałem podjechać i zahaczyłem rogiem o drzewo. Prędkość i tak mimo podjazdu była spora, a opona tak zatańczyła, że po uderzeniu trochę się nawet róg przestawił.

Na szczęście nic więcej się nie stało, oprócz tego, że trochę mnie to z rytmu wybiło. Na wszystkich kolejnych okrążeniach podbiegałem tam końcówkę, gdzie tego piasku było najwięcej. Uznałem, że mieszanie tego piasku nic nie da, a biegiem będzie wcale nie wolniej. Na czasówce tam podjechałem bez większych problemów, ale w niedzielę pewnie przez to, że trasa już była wyjeżdżona zakopywałem się szybko.

Tak jak na czasówce, podjazdy wyjątkowo dobrze mi wychodziły. W zasadzie na podjazdach wyprzedzałem aż miło. Natomiast tam gdzie było płasko noga nie chciała kręcić szybciej niż by mogła. Chyba na 4 okrążeniach na łące przy mecie wyprzedzali mnie zawodnicy. Jakoś ich doganiałem, ale i tak za dużo traciłem na płaskich odcinkach.

Na drugim okrążeniu na zjeździe po piachu zostałem zaskoczony przez to co zobaczyłem. Wpadłem na ten zjazd na dość dużej prędkości, ale co z tego, skoro dziury po przejechaniu 170 zawodników zrobiły się takie, że nawet nie miałem czasu zareagować. Mimo tego, że nie hamowałem przodem koło przednie zablokowało się w piasku i przeleciałem przez kierownicę jak superman i sturlałem na sam dół. Znowu się udało, że nic się nie stało. Kierownica tylko się przekręciła przez ramę. Otrzepałem się z piasku i ruszyłem dalej. Zobaczyłem, że krew mi cieknie z kolana prawego, ale jakoś niespecjalnie się przejąłem i jechałem dalej.



Dogoniłem po chwili zawodników, którzy mnie wyprzedzili w czasie kiedy turlałem się po piachu. Przez kolejne okrążenia w zasadzie bezbłędnie technicznie jechałem. Na podjazdach, szczególnie na amfiteatr i długi asfaltowy przy muzeum wyprzedzałem zawodników i robiłem przewagę. Na trzecim okrążeniu na zjeździe wypadł mi z koszyka pełny bidon i przez resztę wyścigu kibicował mi z drogi ;) Przez czwarte okrążenie w zasadzie nie widziałem nikogo przed sobą ani za sobą. Doszedłem natomiast zdaje się, że na 5 okrążeniu jednego czy dwóch zawodników i z przewagą około 30 sekund wjechałem na ostatnie okrążenie.

Zacisnąłem zęby, bo to już ostatnie okrążenie i trzeba cisnąć. Jeśli nikogo nie dogonię, to chociaż nie dam się dogonić. Tak było. Niestety gdzieś popełniłem błąd i wyluzowałem za bardzo. Przez to na jakiejś 500 metrów przed metą doszedł mnie Darek Poroś z Politechniki Wrocławskiej. Wiedziałem już, że będziemy walczyć na finishu. Darek przycisnął na ostatnim podjeździe, ale nie odpuściłem mu. Wjechaliśmy razem na łąkę i zaczęła się walka. Jechałem mu tuż za kołem, ale miał jeszcze tyle siły, żeby 20 metrów przed metą docisnąć jeszcze i mnie zostawić. Przegrałem jedno miejsce, ale i tak podobała mi się walka na finishu.

Po przekroczeniu linii mety i zejściu z roweru nie mogłem się zgiąć w pół. Chipa z nogi zdjął mi Janek, bo nie byłem w stanie się pochylić. Na szczęście dziewczyny zarezerwowały nam masaż i po nim było trochę lepiej :)

Na metę wjechałem na 22 miejscu, dokładnie takim samym jak na czasówce. Całe 6 okrążeń zajęło mi 2:11:38. Cały wyścig przejechałem ze średnim tętnem 188, czyli dość wysokim.

Pierwsze okrążenie z dojazdówką: 22:04
Drugie okrążenie: 20:54
Trzecie okrążenie: 21:54
Czwarte okrążenie: 21:57
Piąte okrążenie: 22:26
Szóste okrążenie: 22:23

Najważniejsze jest jednak, że Akademia Górniczo-Hutnicza wywalczyła tytuł drużynowego Akademickiego Mistrza Polski uczelni technicznych i zaraz za Wszechnicą Świętokrzyską tytuł drużynowego Akademickiego Wicemistrza Polski. To był jeden z najlepszych startów AGH na AMPach. Emanuel Piaskowy przyjechał specjalnie z Włoch i zajął 6 miejsce, zdobywając też indywidualnie srebro w kategorii uczelni technicznych. Zaraz za nim, Artur Miazga zajął 7. miejsce i zdobył brązowy medal w kategorii uczelni technicznych. Wyśmienicie pojechał też Paweł Międzybrodzki, zajmując 9. miejsce. Następny w kolejności byłem ja, zajmując 22 miejsce. Na 24 pozycji z niewielką startą do mnie przyjechał Michał Jemioło.



Po wielu przygodach przed startem(urwał linkę przerzutki tuż przed startem) Adam Wojsa ukończył wyścig na 54 pozycji. Wielkiego pecha miał Janek Szczepański, bo po drugim okrążeniu był spokojnie w 30-stce, ale zepsuł się mu bębenek i musiał zejść z trasy. Bardzo jest mi szkoda, bo wynik byłby świetny. Janek już zapowiedział, że za rok będzie dziesiątka i go żaden bębenek nie powstrzyma :)

Natomiast warto napisać jeszcze o Damianie Wojtowiczu, tym, którego rano spotkałem na śniadaniu z zabandażowaną ręką i Kamilem, który był zrozpaczony, bo w piątek stracili jednego zawodnika, wczoraj Damian uszkodził tą rękę i nie może utrzymać kierownicy nawet i w zasadzie z Uniwersytetu Rzeszowskiego zostało dwóch zawodników. Kiedy wychodziłem ze śniadania mówiłem, żeby chociaż wystartował, żeby został sklasyfikowany z dublem na pierwszym okrążeniu. Powiedziałem mu, że trzymam kciuki żeby wystartował, ale po tym co Kamil mówił, ból jest taki, że ciężko mu będzie na start nawet dojechać.

Już po wyścigu, kiedy wróciliśmy z hotelu na dekorację, przeglądałem sobie wyniki i na koniec chciałem popatrzeć jak tam Kamil wystartował i czy Damiana sklasyfikowali. Otwieram ostatnią stronę wyników, patrzę, a tam nie ma Damiana. Strasznie przykro mi się zrobiło, bo chłopaki trenowali ciężko i nic z tego. Ale tak przeglądam kolejne strony i co widzę. Wojtowicz Damian – miejsce 57. Oczom własnym nie mogłem uwierzyć. Jak tylko to przeczytałem aż wstałem i zacząłem szukać ekipy z URz. Wypatrzyłem Kamila i poszedłem im pogratulować, a w szczególności Damianowi. To jest mistrz! W dodatku dowiedziałem się, że startował z ostatniego rzędu, bo nie chciał się pchać w tłok z tą ręką. To, co zrobił nie mieści mi się w głowie nawet i oni sami pewnie nie dowierzali. Historia jak z filmu... no i zdobyli upragniony brązowy medal drużynowo w kategorii uniwersytetów:)

PODSUMOWANIE AMPów

Mogę powiedzieć, że to był szczyt mojej formy, którą szykowałem na Akademickie Mistrzostwa Polski od listopada. Nie sądzę, żebym mógł jeszcze znacząco szybciej pojechać w tym roku. Może na czasówce parę sekund dałoby się jeszcze urwać, ale na samym wyścigu dałem z siebie wszystko. Moim celem na ten sezon było miejsce w 30-stce na AMPach i udało się z nawiązką. W sumie to nie spodziewałem się tak dobrego wyniku, szczególnie, że w ubiegłym roku zakończyłem rywalizację z dublem na 66 miejscu.

Chciałem pogratulować wszystkim zawodnikom z AGH – daliśmy czadu. Trójka zawodników w pierwszej dziesiątce, brąz Oli i drużynówki pokazały, że jesteśmy mocni. Podziękować trzeba też Panu Andrzejowi, który dzielnie zaopiekował się nami i dbał o wszystko. Do Wszechnicy jeszcze nam trochę brakuje, ale to jest sport i wszystko jest możliwe. Za rok, jeśli tylko zdrowie będzie na pewno powalczymy znowu :)



Jeśli chodzi o mój sprzęt, to w zasadzie nic nie mogę złego powiedzieć, bo przygotowany był perfekcyjnie, między innymi przez Rafała Gilarskiego, a przede wszystkim przez Kubę Zbiegienia, który składał cały rower. Koła profesjonalnie złożył Dawid Branny z firmy daveo.pl.

Rowerowi też się należy, więc przedstawię w skrócie co tam siedzi:
rama alu Scott Scale
amortyzator RS Sid Race bez manetki
koła na obręczach ZTR Alpine, szprychach Sapim CX-Ray i piastach Nowatec 711/712
na kołach zalane mlekiem NoTubes opony Geax Gato 1.9 w wersji TNT
manetki obrotowe Sram X0
przerzutki X9
korba SLX z łańcuchem i kasetą XT
a to co mnie spowalniało tam gdzie trzeba i robiło to perfekcyjnie, to hamulce Avid Elixir CR Carbon
mój tyłek wygodnie przejechał na siodle Selle Italia Flite Genuine Gel
klamoty typu kierownica, mostek, rogi i sztyca alu – wymieszane accent, concept i smica

Waga całego roweru to 10,2 kg.

Pracę mojego serca monitorował kodowany pulsometr Sigma Onyx Fit. Na głowie wysłużone kask Met i okulary Arctica, a na stopach w stanie agonii trampkowe już buty Shimano M085.

W zasadzie to cel na ten sezon został osiągnięty. Teraz czeka mnie sesja. Jeśli będzie zdrowie i czas, to jeszcze chciałbym pojeździć trochę w cyklokarpatach. Sam nie wiem czy nadal na giga. Jednak wolę bardziej wyścigi XC. Jeśli wszystko się ułoży, to chciałbym przynajmniej raz w tym sezonie wystartować w Tarnowie na Górze Św. Marcina i powalczyć w wojewódzkich eliminacjach Family Cup i gdyby się udało zakwalifikować, to jeszcze we wrześniu na finale w Kielcach.

A co będzie, to czas pokaże. Jedno jest pewne. Trzeba jeść stejki i nie ma opierd#$%^ sje ;)

Czasówka Akademickich Mistrzostw Polski

Sobota, 21 maja 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Budzik ustawiłem na godzinę 7:50, ale i tak wstałem bez budzika. Przerąbane było w nocy, bo mieliśmy otwarte z powodu upału okno. A w nocy dźwięki przejeżdżających samochodów i pociągów tak się niosły, że nie potrafię policzyć ile razy się obudziłem. Ale jakiś niewyspany nie byłem.

Z tego powodu, że objechać trasę mogliśmy dopiero od 9:00, o ósmej chciałem zjeść śniadanie. Śniadanie – co tu dużo mówić, liche. Trzy plasterki ogórka, ćwiartka pomidora, kostka masła i bliżej niezidentyfikowane dwa plastry wędliny + bułki. Obsługa imprezy chyba zapomniała, że do nakarmienia są kolarze, którzy za 3-4 godziny będą startować w czasówce i potrzebują energię, a od takich kanapeczek to co najwyżej może broda urosnąć :)
No ale miałem jakieś batony jeszcze i zjadłem po śniadaniu.

Ubrałem się, porozciągałem i z Kamilem i Damianem Wojtowiczem pojechałem na trasę. Pogoda była przepiękna. Słonecznie i ciepło. Wjechaliśmy na start. Pełno banerów, bramek i innych reklam, więc było wiadomo gdzie jest start. Pojechaliśmy zatem na trasę. Najpierw delikatnie rozgrzewkowo, a potem z bliżej nieznanych powodów Damian trochę mocniej zaczął jechać. Czułem się bardzo dobrze, więc jechałem z nim. Kamil też zresztą ;) Przejechaliśmy prawie całe okrążenie, zjechaliśmy parę razy 4X i innymi hardcorowymi jak na Poznań zjazdami. Gdzieś w międzyczasie Damian się urwał, a jak go zobaczyłem następnym razem z Kamilem, to miał założony opatrunek na ręce. Przewrócił się gdzieś delikatnie, ale nic go nie bolało i jechał ze mną jeszcze jedno okrążenie.

Zaraz jak wjechaliśmy na metę pojechałem do hotelu. Miałem jeszcze 3 godziny do startu, więc śmiało mogłem robić cokolwiek. Kleiłem się trochę, więc wziąłem prysznic. Oglądnąłem ze dwa razy film z trasy i dopieściłem mojego scotta. Wiedziałem, że od samego startu pójdę na maksa więc nie chciałem nabawić się kontuzji. Z tego powodu chyba z 30 minut rozciągałem się w pokoju. Popijałem jeszcze wodę z magnezem i około 12:20 wyjechałem na start.

W zasadzie patrząc co inni robią nie robiłem nic szczególnego. Jeździłem tylko tam i na zad asfaltem, żeby tylko kręcić. Popijałem jeszcze izotonik w miedzyczasie i w pewnej chwili odpaliłem pulsometr. Coś mi się nie podobało, bo sapałem i nie mogłem nabrać pełnego wdechu, a puls miałem wyraźnie wysoki. Podjechał do mnie Adam Wojsa i mówił coś o tym, że musi się wkręcić w swój puls, bo też coś nie może się zebrać do kupy. Rzeczywiście. Zrobiłem parę sprintów, zacząłem oddychać pełnym płucem i jakoś się to wszystko unormowało. Emek Piaskowy miał startować kilka minut przede mną i już go zaczęli wyczytywać. Wiedziałem, że start jest blisko.

Gdzieś koło 12:50 spiker zaczął mówić coś do wszystkich zawodników i start został przerwany. Okazało się, że zawodnicy którzy skończyli czasówkę zgłosili protesty co do oznakowania trasy. Wyszło na to, że taśma była zerwana w kilku miejscach i byli zawodnicy, którzy nieumyślnie skrócili trasę. Po dość długich rozmowach z przedstawicielami drużyn sędziowie uznali, że należy powtórzyć czasówkę wszystkich zawodników. Nie powiem jakie słowa dominowały wtedy na cytadeli, ale chyba każdy się domyśla :) Powiem tylko, że w zasadzie większości zawodników ta powtórka wyszła na dobre, bo poprawili swoje czasy. Z Arturem Miazgą pojechaliśmy na trasę zdjąć naszych zawodników, żeby niepotrzebnie nie jechali.

Z tego powodu, że start został przełożony na godzinę 14 i mój start miał być o 14:10 powiedziałem Oli, że zjadłbym jakiegoś banana, bo w sumie zgłodniałem, więc powiedziała, że pojedzie do sklepu i kupi banany, bo w zasadzie każdy zgłodnieje i chłopaki chętnie zjedzą, tym bardziej, że startują dopiero jak skończą ci, którzy jeszcze nie startowali. Około 14:40 przyjechała Ola z bananami i sobie zjadłem połówkę. Emek też, tyle że trochę mniej. Dla mnie to był błąd, co się okaże później.

Do startu zostało jakieś 20 minut. Startowałem parę minut po Emku, więc pojechaliśmy na rozgrzewkę jeszcze na trasę. To było dobre, bo wszedłem na obroty elegancko i na starcie już wszystko grało.

Nie miałem ze sobą żelu ani niczego podobnego. Uznałem, że skoro w tym roku jeździłem bez żelu itp. to nie będę eksperymentował na najważniejszej imprezie w sezonie. Nie licząc tego banana, ale ja się po prostu nie spodziewałem jego skutków.

30 sekund przede mną startował Damian Wojtowicz. Teraz moja kolej. Włączyłem pulsometr, żeby nie było, że znowu zapomnę. 20 sekund do mojego startu. Zaciągam rzepy w butach i klamry. 10 sekund do startu. Startuję stoper w pulsometrze. 5 – 4 – 3 – 2 – 1 START! Krzyknął sędzia i ruszyłem. Niezbyt mocno, żeby czegoś nie urwać, tym bardziej że pierwsze 50 metrów było po łące. Startowałem z przełożenia 2x6, po 10 metrach wrzuciłem na duży blat i cisnąłem... prawie, bo spadł mi łańcuch za korbę. Na szczęście zorientowałem się błyskawicznie i delikatnie przerzutką wrzuciłem go na swoje miejsce. Dopiero w momencie wjazdu do lasu mogłem cisnąć na maksa.

Tak też było. Gnałem co sił w nogach, bo wiedziałem, że jak nie dam z siebie wszystkiego, to jutro start będzie utrudniony. W miarę płynnie pedałowałem i stosunkowo bezbłędnie technicznie pokonywałem wszystkie hopki. Problem pojawiał się w miejscach gdzie było płasko. Nie wiem co się działo, ale pod najbardzije strome podjazdy dawałem radę podjechać jak nigdy w życiu, a płaskie odcinki trzymały mnie jakbym ciągnął przyczepę za sobą.

Może tylko tak mi się wydawało, chociaż sądząc po tym co się działo dzień później na wyścigu głównym mogę twierdzić, że jednak tak było, że płaskie odcinki pokonywałem gorzej niż podjazdy.

Przed czasówką umówiłem się z Damianem, że on mi ucieka, a ja go gonię. Tak się złożyło, że startowaliśmy po sobie i fajna była okazja żeby jeszcze czasy podkręcić. Dogoniłem Damiana gdzieś w okolicach pierwszej wizyty przy amfiteatrze. Całkiem szybko w sumie. Po drodze jeszcze jednego zawodnika wyprzedziłem z tego co pamiętam. Chwilę jechaliśmy razem z Damianem, ale widziałem, że coś mu noga nie podaje i pognałem przed siebie.

A noga Damianowi może podawała, ale nie bardzo mógł wytrzymać ból ręki. Okazało się, że ta wywrotka poranna odcisnęła się gorzej niż się nam wydawało.

Gdzieś w połowie dystansu zacząłem odczuwać kolkę chyba w trzech miejscach... Tak mnie przeszywał ból, że musiałem troszkę zwolnić. Próbowałem się schylać podczas jazdy, ale bezskutecznie. Od razu przypomniało mi się, że niedługo przed startem zjadłem połowę banana. Wtedy już wiedziałem, że to kosztowało mnie co najmniej kilka sekund na czasówce. Ale i tak byłem zadowolony z wyniku. Nauczka będzie na przyszłość i tyle ;)

Po drodze wyprzedziłem jeszcze kilku zawodników. Udało się, że mnie nikt nie doszedł, więc byłem zadowolony. Na ostatnich metrach jeszcze na stojąco gnałem co sił o każdą sekundę. A rzeczywiście nie bez potrzeby, bo czasy zawodników w moim najbliższym otoczeniu różniły się o sekundę.



Ostatecznie przejechałem czasówkę z czasem 19:56 na 22 miejscu. Dla porównania rok temu zająłem w czasówce 79 miejsce :) Jest progress.

Tętno średnie jakie się udało wykręcić to 194 przy 204 max.

Zaraz po wyścigu rozjechałem się z Emkiem trochę i poszedłem na darmowy masaż. To było coś pięknego. Tak mi nogi wymasowali, że mogłem jeszcze raz jechać czasówkę :) Nigdy w życiu nie miałem masażu, a jak się przekonałem, to świetna sprawa. Prawdopodobnie to też zaprocentowało na wyścigu ze wspólnego startu.

Po wyścigu pojechałem do hotelu, dobrze się napiłem i zjadłem batona, którego dostaliśmy. Wziąłem laptopa i poszedłem do hallu, bo tam był darmowy hotspot (jak się okazało potem, u mnie na 5 piętrze też był zasięg ;) ). W zasadzie sprawdziłem tylko maila i poszliśmy całą grupą na miasto na jakieś dobre jedzenie.

Zjedliśmy dobre spagetti w Picollo – dobre i tanie nawet. Potem tradycyjnie piwko. No akurat w stolicy mojego ulubionego piwka, więc nie miałem wyboru :P

Potem wróciliśmy do hotelu i jeszcze zjedliśmy kolację. Znowu ziemniaki, kapusta i stek wołowy. Byliśmy już najedzeni, to w sam weszło jeszcze.

Po kolacji poszedłem do pokoju wyrychtować rower. Wyczyściłem i przesmarowałem wszystko. Spakowałem do torby możliwie wszystko, żeby w niedzielę nie mieć problemu z pakowaniem po wyścigu. Potem znowu poszliśmy całą ekipą do pokoju i, krócej niż wczoraj, rozmawialiśmy. Około 22 poszliśmy do pokoju. Oglądnąłem jeszcze film i w okolicach 23:30 poszedłem spać.

Akademickie Mistrzostwa Polski MTB Poznań - piątek

Piątek, 20 maja 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Pobudka o 6:50. Dziesięć minut oczywiście na dobudzenie. Byłem już spakowany, ale jeszcze pasowało coś do jedzenia i picia kupić w Kauflandzie. Pojechałem po bułki, ser, ogórki, pomidora i wodę mineralną :D

Zrobiłem jedzenie, zapakowałem laptopa, sprawdziłem jeszcze ze dwa razy czy wszystko spakowane i po telefonie Marty, że już czeka na mnie wyszedłem z domu obładowany jakbym jechał w podróż życia.

Akurat w momencie kiedy pakowałem rzeczy obok nas na rowerze jechał Michał Jemioło. Zaskoczony zatrzymał się, a jak już zapakowaliśmy rzeczy do bagażnika, razem z Michałem pojechaliśmy na rowerach na Piastowską. O godzinie 9:00 byliśmy umówieni na sesję zdjęciową z fotografem. Zanim się wszyscy zjechali była 9:20, ale sesja poszła sprawnie. Z kierowcą i tak byliśmy umówieni na 10:00, chociaż stał na parkingu już od 8:00 ;) Fotograf pstryknął nam parę zdjęć, przebraliśmy się w normalne ciuchy i zaczęliśmy pakować na przyczepkę rowery.

Tak zeszło do 10:30 zanim wpakowaliśmy ostatni rower. Od razu potem ruszyliśmy do Poznania. Żarówa była niezła przez całą ponad 8-godzinną drogę. Przejechaliśmy busem prawie 500 km, ale nie było tak źle. Była nawet klima i jakoś dotrwaliśmy z paroma postojami.

Po przyjeździe do hotelu czekaliśmy około 20 minut aż nas zakwaterują. Nie wiedzieć czemu, zakwaterowali nas po różnych piętrach. Od razu pognaliśmy do pokoi, żeby szybko się przebrać i jechać zobaczyć trasę – hotel był 300 metrów od startu. W międzyczasie browary chłodziły się w umywalce, ale żadne piętro nie zostało zalane :P

Po 19:00 pojechaliśmy grupkami na trasę na Cytadelę. Naszym oczom ukazał się widok kilkudziesięciu kolarzy przemykających placami i między drzewami w tym olbrzymim parku miejskim.

Nie wiedzieliśmy gdzie jest start, ale na drzewach były strzałki jak na maratonach więc pojechaliśmy wg nich, aby kiedyś trafić do mety. Niestety nie udało się nam to. Po kilkuset metrach wyjechaliśmy na ogromną polanę, a strzałki i kolarzy było widać praktycznie z każdej strony. Kiedy zapytaliśmy któregoś z nich czy wiedzą jak idzie trasa nikt nie potrafił nam odpowiedzieć. Więc w zasadzie pojeździliśmy sobie po całym parku, znajdując ciekawe zjazdy, a wbrew pozorom było ich sporo i były naprawdę strome w porównaniu z tym było widać na filmie z objazdu trasy. Kilka razy zjechałem torem 4X, parę razy po rynnach i pokręciliśmy się jeszcze z dziewczynami, ale około 20:00 zaczęło grzmieć i zaczął padać deszcz, więc aby nie musieć myć rowerów pojechaliśmy szybko do hotelu.

Pod hotelem niespodzianka. Słyszę znajomy głos, krzyczący moje imię. Byłem ubrany w strój JSC i Kamil Paluch od razu mnie rozpoznał. Rozpoznał też złamanie obojczyka u swojego kolegi z drużyny. Minutę po tym jak przyjechałem pod hetel przyjechała karetka, żeby zabrać zawodnika z drużyny Kamila – Uniwesytet Rzeszowski.

Poszliśmy zanieść rowery do pokoju i szybko przebraliśmy się, bo kolacja była do 20:00, a już było 15 minut po ;) Na szczęście wcześniej umówiliśmy się z obsługą, że zjemy trochę później. Na kolację poszliśmy tak głodni, że nawet nie potrafię tego opisać. Dostaliśmy po trzy gałeczki ziemniaków, kotlet drobiowy chyba i jakąś surówkę, której teraz już nie pamiętam nawet. No ale nie najedliśmy się i z Adamem jeszcze podebraliśmy po kotlecie – co się będzie marnować :P

Pan Andrzej, nasz opiekun był w tym czasie na odprawie technicznej. W sumie to nic wiele się nie dowiedział, w zasadzie to co zawsze. Jedyne co było ważnego, to to, że trasa będzie oznakowana dopiero na godzinę 9:00 w sobotę, czyli godzinę przed startem czasówki dziewczyn i tylko w tym czasie mogliśmy zobaczyć trasę.

Po kolacji poszliśmy na wycieczkę do Żabki – jak tam jest drogo... no ale nieważne. Kupiłem tylko ciastka, które zjedliśmy wieczorem siedząc wszyscy razem w pokoju Artura i Adama. Około godziny 22 zaczęliśmy się zastanawiać czy to już pora iść. Chwilę jeszcze posiedzieliśmy, Kamil do nas przyszedł na parę minut i około 23 byliśmy już z Jankiem w pokoju. W międzyczasie wywieszono listy startowe i wg niej miałem startować w czasówce jako 130 zawodnik o godzinie 13:01:00. Co jak się okazało nie sprawdziło się, ale o tym w kolejnym poście ;)

Ogarnąłem się trochę, oglądnąłem film z przejazdu trasy i poszedłem około północy spać. Nawet nie miałem problemów z zaśnięciem.

(VIDEO) Cyklokarpaty Strzyżów - relacja

Niedziela, 8 maja 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Ojojoj. Byłem tak wyrąbany po XC, że na maratonie już na starcie ustawiłem się w środku stawki. Spokojnie przemierzając z kamerą na kierownicy tłum kolarzy jakoś wydrapałem się na szczyt pierwszej solidnej góry.

Wcale nie było to jakieś męczące. Można powiedzieć, że jechałem na luzie, patrząc na resztę towarzyszy niedoli. Po prostu nie dałem rady wskoczyć na tętno powyżej 170 (momentami tylko się udawało). Kręciłem jak na wycieczce oglądając jakże piękne okolice Strzyżowa. Pogoda do tego piękna, tylko że całą noc lał deszcz, a co zostawił po sobie to widać na filmie.



Pojechałem na giga, żeby w razie czego mieć komplet do generalki. Pierwsze okrążenie jeszcze jako tako próbowałem przejechać na tyle mocno ile mogę. Co chwilę mnie ktoś wyprzedzał, a potem miałem takie przebłyski jakieś, że dostawałem kopa i wyprzedzałem całe pociągi kolarzy bez trudu. Pierwszy bufet (przed wjazdem na pętlę) był przełomowy. Jak się dorwałem do batonów, ciastek, pomarańczy i tego wszystkiego co jest na bufecie odechciało mi się całkowicie jechać.

Zwisało mi to, że mnie wyprzedza zawodnik za zawodnikiem. Jeszcze bufet był ustawiony w takim miejscu, że było widać piękną panoramę Strzyżowa. Paru zawodników JSC do mnie dojechało i kawałek jechaliśmy razem. Nie pamiętam już czy mnie wyprzedzili czy to ja ich zostawiłem, w każdym razie fajnie się jechało, bo trasa była zajebista. Gdyby tylko nie było tyle błota... No ale i tak nie było walki z mojej strony, więc niech już będzie błoto za karę :)

Po przejechaniu pierwszej pętli dojechałem do rozjazdu. Tam dopiero było błoto! Miałem piękny drift i przewróciłem się na bok razem z rowerem. Na szczęście bez konsekwencji. Akurat tego momentu nie ma na skrócie z maratonu, ale też nie ma się czym chwalić :D

Jest za to zjazd z prędkością około 80 km/h, na którym zakleszczył mi się łańcuch między ramą a małą zębatką kasety. To jest ten moment kiedy widać cień mojej głowy patrzącej w dół.

Trochę chronologię zmieniłem, bo zjazd był na początku, dlatego już wracam do tego co było po wjeździe na drugą pętlę giga.

Z oddali na szczycie góry widziałem bufet, a na nim kogoś z elektry (teraz opteam mtb). Okazało się, że to Tomek Biesiadecki :D Nie mogłem uwierzyć, on też. Był w takiej samej predyspozycji co ja. Zrobił sobie piknik na bufecie, a ja się przyłączyłem :P Do tego na bufet dojechała Justyna Frączek i tym sposobem dojechaliśmy razem do samej mety wjeżdżając razem na metę :)

Za to inni zawodnicy JSC dali czadu. Marek, Dachu, Mario... szacun. Reszta też pokazała klasę, ale na giga przez to, że dałem dupy zajęliśmy dopiero 4 miejsce w drużynówce - najgorsze od kiedy jeździmy na cyklo. Czuję się winny, ale nie dałem po prostu rady...

Prezentuję film oficjalny, nagrany z kamery na mojej kierownicy. Nagrany jest cały wyścig w jakości HD. Tutaj są tylko fragmenty, skompresowane i w mniejszej rozdzielczości. Montaż: cyklokarpaty :)



Następny maraton w Iwoniczu 22 maja. Czyli wtedy kiedy Puchar Tarnowa i Akademickie Mistrzostwa Polski. Nie będzie mnie z wiadomych przyczyn, ale będę trzymał kciuki za JSC na cyklo - dajcie czadu ;)

Drugie miejsce w XC MLA w Lasku Wolskim

Sobota, 7 maja 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Porażka na maksa (piszę to 18.05.2011). Przez to, że startowało za mało dziewczyn kolarstwo górskie kobiet nie wlicza się do klasyfikacji generalnej MLA... no chyba kogoś...

Jeśli rzeczywiście tak będzie, że dwa wyścigi poszły na marne,jaki jest sens startowania w tym wyścigu. Będę się jeszcze pytał prezesa azsu jak to z tym jest, ale nie może być tak, że przez to, że inne uczelnie dały dupy wynik naszych dziewczyn nie będzie wliczał się do klasyfikacji.

Tyle złego.

Teraz dobre rzeczy. Zająłem drugie miejsce i oficjalnie czuję się zwycięzcą Małopolskiej Ligi Akademickiej MTB 2011. Ale czuć to ja się mogę. Wszyscy olali, jak widać słusznie, te wyścigi, a nawet Ci, którzy nie olali, mieli pecha. Romek w Pychowicach urwał łańcuch, Michał był lekko niedysponowany na wyścigu, w Wolskim Adam jechał po 3-godzinnym treningu, to sobie mogę w kieszeń wszystko wsadzić. Nie mówiąc o tym, że reszta zawodników AGH w ogóle się nie pokazała, tak że o tym ile mi do nich wszystkich brakuje dowiem się na AMPach w Poznaniu. Za to Janek pokazał klasę i pojechał na obydwa wyścigi. A w Wolskim pięknie pojechał zajmując 4 miejsce open i 3 w klasyfikowanych.

Co do samego wyścigu, to zaczęło się nieciekawie. W drodze na start przy błoniach urwałem wentyl. Kiedy dojechałem na start wiedziałem już, że znowu się przesuwa i jedyne wyjście widziałem w pożyczeniu od dziewczyn koła. Rzeczywiście, umówiłem się, że wezmę koło, pożyczyłem klucz do kasety i radośnie czekałem aż dziewczyny skończą. Niestety podczas wyścigu już wiedziałem, że nie zdążymy zmienić tego... Dlatego postanowiłem spuścić powietrze i ustawić wentyl jeszcze raz i liczyć, że wytrzyma 3 okrążenia. Wytrzymał.

Jak wiadomo start był jak zawsze mocny. Dzięki temu, że udało mi się utrzymać w pierwszej trójce wjechaliśmy bez ścisku do lasu. Tam już się zaczął regularny bój o dotrzymanie koła pierwszemu.

W ten sposób w zasadzie od startu do szutrówki po długim podjeździe jechaliśmy we trójkę: ja, Robert Sroka i Marcin Jabłoński. Robert na szutrówce został za nami, a ja z Marcinem gnałem przed siebie. Z tego co sobie przypominam, prowadziłem chwilę i na długim zjeździe byłem pierwszy, na szczyt chodnikiem Mraczewskiego też wyjechałem, ale pod koniec doszedł mnie Marcin i pognał zostawiając mnie pare sekund za sobą.

Na technicznym zjeździe do mety pojechałem tak dobrze, że udało mi się go dogonić jeszcze przed metą, ale jak już go doszedłem, to przycisnął jeszcze bardziej. Mówił, żebyśmy jechali po zmianach, ale ja nie miałem już siły w takim tempie jechać. Całe pierwsze okrążenie jechałem powyżej tętna 190 i wiedziałem, że już szybciej nie dam rady. A wczoraj jeszcze to znakowanie trasy i ogólnie bardzo męczący tydzień też pewnie zrobiły swoje.

Odpuściłem mu już i w zasadzie przez resztę wyścigu oglądałem jego plecy z dość dużej odległości. Końcem drugiego okrążenia zaczęły mnie łapać skurcze łydek. Zwiększyłem ile się dało kadencję i jakoś dojechałem już do mety.

Co do zjazdów, to jestem z siebie niesamowicie zadowolony. Myślałem, że szybciej niż na treningach nie dam rady jechać, a tu się okazało, że leciałem nad trasą i perfekcyjnie przejechałem techniczne zjazdy. Nawet Rafał mi to później powiedział, że zjeżdżałem bardzo dobrze. Ale muszę przyznać, że trasę z zamkniętymi oczami mogłem przejechać.

Ostatecznie 3 okrążenia przejechałem w 1:02:38 z tętnem średnim 184 i maksem 199. Zwyciężył Marcin Jabłoński wyprzedzając mnie o ponad 1,5 minuty. Trzeci był Robert Sroka ze stratą niespełna minuty do mnie. Czwarty na metę wjechał Janek Szczepański, a za nim Adam Wojsa. Tym sposobem wygraliśmy klasyfikację drużynową mężczyzn.

Z dziewczyn bezkonkurencyjna okazała się nasza Ola Dubiel i z przewagą 3 minut zwyciężyła nad Patrycją Lewandowską z AWF. Następnie wjechała Beata Kalemba, Marta Ryłko i Dorota Radomańska. Niestety Joasia Grochowina nie ukończyła wyścigu. Dziewczyny teoretycznie wygrały drużynówkę, ale z fatalnego regulaminu azs wynika, że ich wynik nie wliczy się do klasyfikacji drużynowej MLA.

To chyba tyle. Wyścig oceniam dobrze. Raczej nie byłem w stanie już pocisnąć, żeby dogonić Marcina. Ale ten tydzień ogólnie był dobry. Świetne miejsce na szosie i w MLA cieszą :)

Minusem wielkim jest to, że nie ma ani jednego zdjęcia, a miejsce było znacznie bardziej atrakcyjne od Pychowic, które też są dość atrakcyjne. No ale trudno.

Gratulacje dla Justyny Frączek, za organizację wyścigu.