Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:757.00 km (w terenie 591.00 km; 78.07%)
Czas w ruchu:72:29
Średnia prędkość:10.44 km/h
Maksymalna prędkość:90.00 km/h
Maks. tętno maksymalne:209 (102 %)
Maks. tętno średnie:194 (95 %)
Suma kalorii:27386 kcal
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:32.91 km i 3h 09m
Więcej statystyk

3. miejsce w ostatniej edycji Pucharu Tarnowa i 2. miejsce w klasyfikacji generalnej

Niedziela, 18 września 2011 · Komentarze(7)
Kategoria Zawody, Treningi
Podobnie jak na IV eliminacji, nie mieliśmy czym dojechać do Tarnowa. Z Jasła ludzie niechętnie jeżdżą na XC. W dodatku pogoda ładna, więc woleli jechać gdzieś na wycieczkę niż na zawody. Niestety nie było też od kogo pożyczyć samochodu i klapa... Od 15:00 zacząłem dzwonić po ludziach i pytać o miejsce dla mnie i Marcina Mokrzyckiego. Dopiero po 20:00 udało się dodzwonić do Sławka Skóry i załatwić transport. Marcin nie czuł się najlepiej, więc pojechaliśmy we dwóch.

Bez pośpiechu o 9:30 wyjechaliśmy z Jasła. W godzinę przyjechaliśmy do Tarnowa, spokojnie zapisaliśmy się i pojechaliśmy na trasę 45 minut przed startem. Trasa zmieniona, moim zdaniem poprzednia była ciekawsza, ale ta i tak była porządna, jak na prawdziwe XC przystało. Natomiast tym razem więcej było wybojów, nawrotów, kawałek po delikatnym błocie. No też fajnie :) Przejechaliśmy w 15 minut spokojnym tempem całe okrążenie, a ja jeszcze sobie podjechałem raz na maksa pierwszy podjazd. Zjadłem ¾ banana. Piętnaście minut przed startem ostatnia toaleta i jazda na start. Spotkałem jeszcze Artura Miazgę i razem z nim i Arkiem Krzesińskim pojechaliśmy na krótką rozgrzewkę.



5 minut przed startem byliśmy już ustawieni. Stałem w drugiej linii za Mateuszem Woźniakiem. Pół minuty przed startem uruchomiłem bez problemów pulsometr. Sędzia nas wystartował. Start jak zawsze pod górę, bardzo to lubię. Jechało mi się świetnie. Od razu wystrzeliłem do przodu i sobie jechałem bez problemów pod górę. Wyszedłem nawet na pierwszego i tak jechałem aż do linii mety. Zaczął się chodnik i podjazd pod betonową płytę. Wtedy odcięło mnie... tak mnie cholernie zapiekło, że musiałem odpuścić to tempo i grupa 5 osób zaczęła mi już wtedy odjeżdżać. Kilka ciasnych zakrętów, parę zjazdów, krótki podjazd i wypad na łąkę. Tam miałem w zasięgu wzroku tą grupę. Wtedy wyprzedził mnie Arek, próbowałem z nim jechać, ale po kilkunastu sekundach znowu odpuściłem. Wtedy już wiedziałem, że nie będzie dobrze...

Cały czas na kole siedział mi Mateusz Woźniak. W końcu przycisnął i mnie wyprzedził. Mniej więcej do końca pierwszego okrążenia jechałem tuż za nim. Niestety na podjeździe pod płytę odjechał mi... porażka trochę, ale jakoś jechałem dalej. Za mną praktycznie nikogo, tak jak na poprzedniej edycji. Do samego końca wyścigu nie miałem za plecami nikogo, jedynie parę razy mijałem się z innymi zawodnikami.



Drugie okrążenie było wcale nie lepsze, a powiedziałbym, że nawet gorsze. Mateusz odjechał w cholerę na jakieś 15 sekund i ciągle zwiększał swoją przewagę. To było dziwne, bo na objeździe podjazdy, które teraz z przymusu jechałem miękko, jechałem bardzo twardo i szybko. Nie wiem co się stało.

Na początku czwartego okrążenia zobaczyłem Mateusza Woźniaka podążającego w przeciwną stronę. Okazało się, że urwał hak przerzutki i teraz jechałem na 3 pozycji w orliku. Jechałem wciąż kiepsko, ale mniej więcej w połowie okrążenie wstąpiło we mnie coś, co w końcu uruchomiło „silniki” ;) Złapałem drugi oddech i zacząłem jechać swoje. Szkoda, że tak późno. Podjazdy, które pokonywałem ze środkowej tarczy, teraz podjeżdżałem z blata, na stojąco. Nie mogłem się nadziwić jak szybko pokonywałem podjazdy na łąkach. Niesamowite po prostu. Czułem, że w końcu jadę. Tak samo było na ostatnim okrążeniu. Jechałem bardzo mocno i dobrze technicznie. Wtedy zacząłem się zastanawiać dlaczego tak źle mi się jechało z początku... niestety nadal nie wiem o co chodzi.



Na metę wjechałem 3. w kategorii. Wygrał Arek Krzesiński, który jest jak zawsze w niesamowitej formie. Chwilę za mną przyjechał Damian Wojtowicz. Wraca do siebie po kontuzji... to mi się podoba ;) Trzymałem cały czas za niego kciuki.

Natomiast po moim starcie czułem porażkę, taki niedosyt. Nie wiem co się stało, mimo że teoretycznie byłem wypoczęty aż nadto. No ale było, minęło ;)

Szczęśliwie się złożyło, że wskoczyłem w klasyfikacji generalnej na 2 miejsce! Bardzo miłe zaskoczenie. W sumie walczyłem o 3. miejsce, kalkulując jak musiałby się skończyć wyścig, żeby mi się udało na 3. wejść. Okazało się, wskoczyłem na 2. Pojechałem 3 edycje z 5, a i tak wystarczyło. Mało kto miał wszystkie edycje, no ale nie dziwota, skoro wyścig pokrył się z maratonem w Iwoniczu. Nie wiem na co liczyli organizatorzy Pucharu Tarnowa? Że zawodnicy przyjadą do nich? Łatwiej jest przestawić XC niż maraton, ale niestety orgi do tego jeszcze nie doszli.



W tym roku pierwszy raz startowałem w Pucharze Tarnowa. Bardzo mi się podobało :) W pierwszej eliminacji skończyłem wyścig na 2. miejscu. Na czwartej edycji zwyciężyłem, a teraz byłem 3. Nie mogę narzekać.

Mogę natomiast z perspektywy zawodnika napisać co mi się podoba w Pucharze Tarnowa, a co nie. Zacznę od tego, że na Pucharze Tarnowa zawsze jest wysoki poziom. Wszystko trzyma się kupy i plan jest co do minuty dopracowany. Oprócz tego są fajne nagrody i odpowiednio dużo kategorii wiekowych. Ale najlepsza jest trasa. Dobre XC po prostu.

Co mi się nie podoba? Marna medialność. Kolejna zaprzepaszczona szansa na zaistnienie w świadomości kolarzy. Nie ma informacji w portalach branżowych, praktycznie raz czy dwa znalazłem jakąś wzmiankę. Kolejni organizatorzy, którym nie zależy na tym, żeby ich cykl był popularny. Ale trudno, żeby się komuś chciało napisać relację, skoro wyniki publikowane są 4 albo 5 dni po zawodach. Zdjęć od drugiej edycji nie ma już wcale. To jest trochę niepoważne traktowanie nie tylko mediów, ale przede wszystkim zawodników. Odnoszę wrażenie, podobnie jak przy Family Cup, że organizatorzy wiedzą swoje i po kilkunastu latach nie mają zamiaru iść z duchem czasu, żeby bardziej zaistnieć w mediach, uczynić tę imprezę bardziej prestiżową, a co za tym idzie przyciągnąć jeszcze większą liczbę zawodników. Ostatnią rzeczą jest brak nagród za generalkę. Oczywiście nie nagrody są najważniejsze, ale trzeba jakoś zawodników zmotywować do „robienia generalki”.

Tak czy siak, podoba mi się Puchar Tarnowa. Rzeczy, o których wyżej pisałem, w większości są do poprawienia w bardzo łatwy sposób. Jednak ciągle jestem pod wrażeniem tego, że wszystko tam jest tak dobrze ogarnięte. Za rok spróbujemy zrobić w Jaśle XC i może się uda to ogarnąć co najmniej tak dobrze jak Puchar Tarnowa.

To był prawdopodobnie mój ostatni wyścig w tym sezonie. Jest jeszcze uphill w Korczynie i bikemaraton w Kielcach, ale najwyraźniej jestem już wypalony po sezonie. Za jakiś czas napiszę podsumowanie mojego sezonu 2011. Jeśli ktokolwiek to czyta, to zapraszam jeszcze we wrześniu do jego przeczytania. Śledźcie na bieżąco ;)

Pozdrawiam,
Wojtek Wantuch

(VIDEO) Finał Cyklokarpat w Jaśle 11 września 2011

Niedziela, 11 września 2011 · Komentarze(2)
Kategoria Treningi, Zawody
W zasadzie to nie ma o czym pisać :) Przed maratonem nie jeździłem nic a nic... od Mistrzostw w Kielcach. Za to znaczyłem trasę maratonu i czasem po nocach siedziałem, żeby inne rzeczy ogarniać. Ogólnie, to wiadomo było, że mój start będzie marny, ale w sumie biorąc to wszystko pod uwagę nie było źle :)

Najbardziej jestem zadowolony z tego, że impreza wypaliła. Napociliśmy się przy jej organizacji i opłacało się. Prawie nikt nie zgubił trasy :P Pozdrawiam Cię Mateusz :D Za rok damy więcej X-ów :P Pogoda też dopisała, jechałem sobie z kamerką i mi nie odpadła, więc tylko żyć, nie umierać :D Jednym słowem, warto było.



Natomiast co do samego startu. Jak zawsze było. Przez Jasło jechałem sobie z przodu – trzeba się na dzielni lansować ;) Nie ma lipy. Jak wpadliśmy na tory to już się to wszystko zaczęło rozciągać. Pierwszą ściankę pokonałem całkiem nieźle i w pierwszej grupce wjechałem na górę. Zjazd, kilka zakrętów, prosta i znowu do góry. Tam już nie dałem rady i zostałem troszeczkę z tyłu. Obok mnie jechał Maciek Rudke i Damian Wojtowicz. W zasadzie do początku podjazdu pod Liwocz z Damianem tasowałem się co kilometr chyba :D Raz ja go wyprzedzam, raz on mnie.

Zaczął się podjazd pod Liwocz. Nie pamiętam z kim tak wjechałem. Mniej więcej przed środkowym parkingiem dogoniłem Zbyszka Krzesińskiego. Na ostatniej prostej przed szczytem widziałem pierwszych zawodników, na czele których jechał Grzesiek Ziajka.



Nie chce mi się sprawdzać, który open byłem na pierwszym punkcie kontrolnym, ale właśnie od podjazdu na Liwocz zaczęło mi się dobrze jechać. Zjechałem w miarę dobrze (w miarę, bo mało brakło, co widać na filmiku) niebezpieczny zjazd z Liwocza i jechałem dalej widząc przed sobą kolejnych zawodników, których dobrze nie pamiętam, więc nie będę wprowadzał w błąd. Pamiętałem natomiast po nawrocie na żółtym szlaku, że wyprzedziłem Mateusza Bielenia, który tylko odpowiedział „jedź Wojtuś” :D Wtedy sobie pomyślałem, że dopiero na mecie się zobaczymy :D Myliłem się i to bardzo. Zaraz po tym wypadła mi lewa soczewka ;)



Już przed drugim bufetem Mateusz dogonił mnie z jednym z zawodników PSK i wyprzedził w taki sposób, że myślałem, że stoję :D Szok. Po prostu mnie odcięło. Widziałem tylko jak się chłopaki oddalali. Zdołałem dogonić tylko Piotrka Biernawskiego mniej więcej razem wpadliśmy do lasku w Lisowie. Tam też zobaczyłem, że Mateusz nie zauważył skrętu w prawo i pojechał przez iksy prosto :D Wołałem go, nie słyszał, ale i tak się wrócił. Trochę odskoczyłem wtedy od Piotrka, ale już Bączalu był na moim kole. W ten sposób razem jechaliśmy aż do ostatniego podjazdu na trasie.



W międzyczasie spotkaliśmy Grześka Ziajkę, który zrezygnowany podążał do mety. Wcześniej jechaliśmy z Piotrkiem po zmianach, ale w momencie kiedy dojechaliśmy do Grześka wdarło się jakieś fatalne rozluźnienie ;) Pewni swego jechaliśmy przez Trzcinicę i rozpoczęliśmy ostatni podjazd.



Jakieś 100 metrów od podnóża pojawił się Mateusz. Jak tylko się zorientowałem ruszyłem do przodu. To był błąd. Takiego skurczu jeszcze w tym roku nie miałem. Nogi mi zdrętwiały z każdej strony :D Jak próbowałem nacisnąć, to tylko ból czułem, a wcale szybciej nie jechałem. Musiałem odpuścić ;) Jeszcze tylko powiedziałem do Grześka: „Mateusz się zgubił, to niech ma” ;) Od tego momentu jechałem z Grześkiem do samej mety.



Jechaliśmy spokojnie, nikogo nie mieliśmy za sobą i umówiliśmy się, że tak spokojnie dojedziemy do wałów, a po zjeździe z wałów rozegramy sobie finish ;) Jest kamerka, to może będzie ładnie wyglądało :) No i rzeczywiście jechaliśmy spokojnie. Mnie się już woda skończyła, wziąłem dwa łyki od Grześka i wpadliśmy na targowicę. Jeszcze tylko podjazd pod most. Nie daliśmy rady oczywiście wyjechać. Zszedłem i poprowadziłem. W jednej chwili nogi tak mi zdrętwiały, że nie mogłem ich zgiąć, a ból mnie taki przeszył, że nie wiedziałem czy te 2 km do mety dojadę. Grzesiek widział co się dzieje i zwolnił troszkę. Rozkręciłem te skurcze i wszystko w miarę wróciło do normy. Jechaliśmy spokojnie wałem. Pokazałem mu, w którym miejscu finish. Ostatnie kilkadziesiąt metrów wału, podciągnąłem klamry i powiedziałem że po wjeździe na asfalt finishujemy :) Tak też się stało.



Zjechaliśmy spokojnie z wału, kawałek po trawie i zaczął się asfalt. Grzesiek wystrzelił na stojąco, a ja za nim na kole. Cały czas nie odpuszczałem, tylko kontrolowałem kiedy będzie linia mety. Kiedy wszyscy na mecie już myśleli, że Grzesiek mnie zostawił w tyle, wypadłem lewą stroną i o ułamek sekundy przed nim wjechałem na metę :) Ale mieliśmy obydwoje ubaw :) Finish jak na szosowym wyścigu. Całość jest na filmiku :)



Ostatecznie przyjechałem 7 open i 6 w kategorii m2 ze startą ponad 6 minut do Łukasza Olejarza. Drużynowo zajęliśmy 2 miejsce. W generalce mega zająłem 5. miejsce, a drużynowo JSC zajęło 2. miejsce.

Skrót filmu z mojego przejazdu: polecam oglądać w 720p na yt:


PS - nie wiem czy te wskazania z pulsometru są dobre, bo na samym początku się zawiesił i potem tylko no signal. Więc prawdopodobnie nie miałem takiego pulsu. Wyższy byłby niż na xc, a to raczej nie jest możliwe.

Family Cup z perspektywy polskich zawodników

Sobota, 3 września 2011 · Komentarze(2)
Kategoria Różności, Zawody
Od początku jak tam przyjechaliśmy wszystko wyglądało mniej więcej jak Puchar Smoka (oczywiście bez urazy, bo Puchar Smoka, to porządna impreza). Tylko troszeczkę więcej zawodników, pomiar czasu i cięższa trasa. Poza tym, MNIEJ kibiców, brak atmosfery mistrzostw Polski i ogólnie są imprezy o randze teoretycznie niższej, na których jakoś bardziej czuć tą kolarską otoczkę. Założę się, że kielczanie po prostu nie mieli pojęcia o tej imprezie.

Z kolei największa porażka organizatora, to zero medialności. Co z tego, że była TVP Sport, skoro 20-minutowy materiał leciał w środku dnia w sobotę, a na domiar złego nigdzie w internecie go nie można odnaleźć... czyli tak naprawdę jakby nie istniał. Również w lokalnych kieleckich mediach próżno szukać jakiejkolwiek informacji. No może fragment audycji radiowej, ale to wszystko. Jednak to co najbardziej bije po oczach, a raczej nie bije, to zero jakiejkolwiek wzmianki na ten temat w portalach branżowych np. mtbnews.pl, velonews.pl lub bikeworld.pl. Co jak co, ale MISTRZOSTWA POLSKI AMATORÓW to powinien być jeden z najważniejszych, jeśli nie najważniejszy news w roku jeśli chodzi o amatorskie ściganie w tym kraju, bo ileż osób ma licencje? Większość to amatorzy. Wszystko wskazuje na to, że organizatorom nie zależy na tym, aby ta impreza miała jakiś prestiż. W tym momencie tylko zainteresowani wiedzą, że takie Mistrzostwa się odbyły, tak naprawdę do Kielc nie przyjeżdżają najlepsi amatorzy, bo nie widzą w tym sensu.

Natomiast zanegować tego, że otrzymuje się tytuł Mistrza Polski Amatorów, nie można. Ale chyba organizatorzy przez to troszeczkę spoczęli na laurach, bo od strony zawodnika to wygląda tak, jakby to była jakaś podrzędna lokalna impreza, a nie Mistrzostwa Polski. Oczywiście to tylko moje zdanie, ale uważam, że brak otoczki medialnej to zaprzepaszczenie potencjału do promocji amatorskiego kolarstwa w Polsce, a co za tym idzie, później także zawodowego kolarstwa, bo chyba nikt nie rodzi się zawodowym kolarzem i skądś trzeba wyławiać te talenty, które później będą reprezentować nas na Pucharze Świata, Mistrzostwach Świata i w końcu na Olimpiadzie. Na „pocieszenie” powiem tylko jeszcze, że podobnie jest z Akademickimi Mistrzostwami Polski i przynajmniej z niektórymi edycjami AZS MTB CUP. W zasadzie popełniane są te same błędy. W tym roku AMP w kolarstwie górskim były zorganizowane w samym centrum stolicy Wielkopolski. Zero informacji dla mieszkańców o tym, że w centrum Poznania na Cytadeli odbywają się Akademickie Mistrzostwa Polski. Plusem jest, że po przynajmniej była informacja w portalach branżowych.

Wicemistrzostwo Polski Amatorów w kolarstwie górskim, czyli Family Cup Kielce 3 września 2011 (VIDEO)

Sobota, 3 września 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi, Zawody
Niby to była dla mnie impreza nr 2 w tym sezonie, ale przygotowywałem się do niej jak do jakiegoś ogórka. Sprawy związane z organizacją maratonu w Jaśle skutecznie przesłoniły treningi, chodziłem niewyspany i w ogóle nie tak to powinno wszystko wyglądać. Dzisiaj mamy 14 września, a ja dopiero teraz mam chwilkę czasu, aby cokolwiek napisać.

Przyjechaliśmy do Kielc przed 11:00. Ja, Kuba i Dachu. Mój start był o godzinie 13:30, a po moim wyścigu mieli wystartować Kuba i Dachu. Pogoda dla mnie idealna, chociaż nie był to taki straszny upał jak zdarzało się podczas wakacji. Mieliśmy mnóstwo wolnego czasu, więc rozkleiliśmy plakaty maratonu. Pojechaliśmy na trasę wyścigu. Trasa podobna do trasy w Iwoniczu. Chwilę pod górę, długo delikatnie w dół i bardzo długi podjazd, a potem średnio techniczny zjazd, krótki podjazd i zjazd do samej mety. Podczas objazdu trasy zaczął mnie denerwować przedni hamulec, który co chwilę ocierał o tarczę skrzypiąc. Na szczęście chwilę przed zawodami Kuba go wyregulował idealnie i wszystko było ok.



Mniej więcej godzinę przed startem nie byliśmy jeszcze przebrani. Oglądaliśmy sobie starty młodszych kategorii, totalny luz. Na pół godziny przed startem przypomnieliśmy sobie z Arkiem Krzesińskim, że pasuje się zacząć przebierać. Trochę za późno, co niestety odbiło się na rozgrzewce, a właściwie na jej braku. Kiedy już byliśmy gotowi podjechaliśmy na start. Zostało 5 minut. Ani ja, ani Arek nie byliśmy rozgrzani. Postanowiliśmy szybko skoczyć na krótką rozgrzewkę. Zrobilismy młą rundkę po okolicy i stanęliśmy na starcie. Stanąłem sobie za Arkiem, w drugim rzędzie. Nadal luz jak nie wiem co.

Repoterka z TVP Sport podeszła jeszcze do Arka i zapytała czy są emocje :D Arek jej na to odpowiedział, że nie ma, no i go wycięli z relacji :D

W każdym razie pozostało kilka sekund do startu, odpaliłem pulsometr i ruszyliśmy. Arek ruszył pierwszy, ja bez problemu na pierwszych 100 m dorównałem do niego i w las wjechaliśmy pierwsi. Od razu po górkę, ale krótko. Potem delikatnie w dół. Wtedy Arek powiedział do mnie: „tempo jak na maratonie” i zapytał: „to kiedy zaczniemy jechać?” :) Nie przeraziło mnie to jakoś specjalnie, bo rzeczywiście nie jechaliśmy na maksa, natomiast jadący za nami zawodnicy chyba po usłyszeniu tego trochę zwątpili ;) W każdym razie zjazd kończył się nawrotem i od razu zaczynał się podjazd. Jechałem równo z Arkiem, tuż za nami dwóch zawodników. Na pewno jechał Mateusz Woźniak, ale drugiego zawodnika nie pamietam. Wyrwałem się troszkę przed Arka, ale ten przypomniał mi, że nie robiliśmy rozgrzewki i nie ma sensu tak drzeć. Wtedy dotarło do mnie, że rzeczywiście nie było rozgrzewki i w świadomości mi to zostało na całe okrążenie. Mniej więcej w połowie podjazdu osłabłem albo to Arek przyspieszył. Inni zawodnicy też nie dali rady się zbliżyć. Rozpoczął się zjazd. Całkiem nieźle mi szło, zrobiłem przewagę sobie, ale Arek na końcu pierwszego okrążenia miał już 40 sekund przewagi! Ja nad Mateuszem miałem praktycznie na każdym okrążeniu jakieś 10 sekund przewagi i ostatecznie po 5 okrążeniach Arek zostawił nas na ponad 4 minuty!



Co ciekawe, pierwsze 3 okrążenia przejechałem równo po 10:30, a dwa ostatnie po 11:00. Cały czas oglądałem się za siebie i trzymałem Mateusza na dystans, ale wydaje mi się, że gdyby się sprężył na przedostatnim okrążeniu i ostatnim, to by mnie zrobił jak złoto... Ja nie miałem nawet siły odpowiedzieć w razie takiej akcji. Średnie tętno też mówi samo za siebie. Bo niby to jest 188, ale nie było momentu na odpoczynek, bo zjazdy były takie, że wypadało na nich dokręcać. Max też niziutki: 201. To nie był mój dzień. Przed wyścigiem w Tarnowie jak tylko się obudziłem, to wiedziałem, że to mój dzień. Czuć było moc, samopoczucie dobrze, a tutaj, to tak sobie z tym było. Chociaż i tak jestem zadowolony, bo Mateusz to mocny zawodnik. Arek chyba i tak jest w tym roku poza zasiegiem, ale że aż z taką stratą przegrać, to niedobrze.



Podczas wyścigu czułem, że to nie jest to. Nie pamiętam w tym roku, żeby aż tak mi zakwasiło mięśnie. To być może skutek braku rozgrzewki, ale też i zmęczania całym tygodniem.

Jakby na to nie patrzeć, tytuł Wicemistrza Polski jest :) Bardzo ładny szklany puchar też :) To był mój pierwszy występ w Family Cup. Startowałem w kategorii Orlik. Na temat samej organizacji imprezy wolałbym się nie wypowiadać, bo jak na taką rangę imprezy, to możliwości były wykorzystane chyba w 20%, jak nie gorzej. W kolejnym poście napiszę co sądzę o takiej organizacji.



Oprócz mnie z zawodników JSC tytuł wicemistrza w Juniorze wywalczył Piotrek Szudy. Kuba w Elicie był 6, a Mateusz urwał hak i rozwalił przerzutkę na drugim okrążeniu.

Video:


Foto: Family Cup

Pozdrawiam
Wojtek Wantuch

Pechowy start na XC w Jedliczu

Niedziela, 28 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi, Zawody
Taki jest sport. To samo usłyszałem od speakera kiedy po 3 rundach prowadzenia w wyścigu wjechałem na metę po ostatnim okrążeniu jako ostatni zawodnik z pięknie obróconym łańcuchem.

Szok, czegoś takiego nie widziałem jeszcze. Po prostu przewinąłem łańcuch, tak jak się przewija koszulkę na lewą stronę :D

Po ostatnim zjeździe chciałem zredukować, na zjeździe miałem łańcuch na największym blacie i prawdopobnie spadł. Zredukowałem, ale kręciłem w miejscu. Myślałem, że tylko spadł i to wszystko. Jednak gdy zobaczyłem, to wpadłem w rozpacz. Łańcuch wykręcony, z góry, z dołu, jakby go ktoś obrócił na całej długości. Próbowałem go wyprostować. Myślałem, że po prostu któreś ogniwo wykrzywiłem albo coś.

No nawet choćbym nie wiem jak chciał, to nie potrafiłem nic z tym zrobić. To była część trasy, gdzie "zjazd" był jeszcze daleko przede mną, nawet nie zdążyłem zacząć biec jak dojechał do mnie goniący mnie zawodnik. Chwilę po nim kolejny i kolejny, bez szans po prostu. Straciłem nadzieję i przespacerowałem się do mety. Dopiero na mecie Kuba mi to w 10 sekund naprawił (!), ja bym na to nie wpadł, tak jak mówiłem.

Za to wyścig historyczny, bo nie dość, że na czas włączyłem pulsometr, to jeszcze okrążenia mierzyłem xD

Pierwsze: najszybsze 6:02 srednie 185 max 208 (szok) - jadę z Arkiem, Mateuszem Woźniakiem
Drugie: 6:03 średnie 187 209 (masakra) - Arek łapie gumę, a w zasadzie to opona mu spadła, od tego momentu jadę sam.
Trzecie: 6:13 srednie 192 max 204
Czwarte: 6:15 średnie 191 max 203 (dziwna zależność - średnie wyższe, czas gorszy)
Piąte: 6:19 średnie 190 max 199
Szóste - bez komentarza

Wyszło jak wyszło, szkoda. Trening natomiast był, noga podaje, strat w sprzęcie i w ciele nie ma, tak że jest git.

Zwycięstwo w Pucharze Tarnowa ;)

Niedziela, 21 sierpnia 2011 · Komentarze(5)
Kategoria Treningi, Zawody
Czasem sam się zaskakuję. Do Tarnowa pojechałem zobaczyć trasę na Górze Św. Marcina. Nie byłem tam nigdy wcześniej, a słyszałem o niej wiele. Nie wiedziałem, czy w tym roku uda się jeszcze tam zawitać, a że cały tydzień nie padało i pogoda na niedzielę idealna, to nie było innego wyjścia. Pojawiły się kłopoty z transportem, bo do Tarnowa miałem pojechać tylko ja i Marcin Mokrzycki. Na szczęście w ostatniej chwili udało się załatwić transport.

Przez to, że wyjazd do późnych godzin nocnych stał pod znakiem zapytania, spakowałem się dopiero z rana. Z Jasła wyjechaliśmy po 9:30. Oczywiście nie miałem pojęcia jak dojechać na miejsce, mimo że oglądnąłem mapki dojazdu. Chwilę błądziliśmy, ale w końcu dotarliśmy o 10:45 na miejsce. Start o 12:15, więc nieźle.

Stanęliśmy sobie na dolnym parkingu. Nie wiedziałem, że start jest na dole, a meta i biuro zawodów na górze. Mieliśmy miejsce w cieniu, więc nie było sensu przestawiać samochodu. Do biura pojechaliśmy na rowerach. Po drodze spotkaliśmy mnóstwo znajomych. Byli chłopcy z Jedlicza, cała Osobnica i Grupetto, był Mateusz Bieleń i po długiej przerwie Damian Wojtowicz, z Komańczy przyjechał Zbyszek Krzesiński, był też Grzesiek Ziajka. Nie zabrakło wycinaków z Sokoła Tarnów i Kętów. Był też Adrian Rzeszutko z RMF MTB Team. Wiadomo było, że lekko nie będzie.

Jakieś 40 minut przed startem pojechaliśmy objechać trasę. Spodobała mi się :) Raz mało nie wyleciałem z roweru, bo zawadziłem korbą o jakiś korzeń, ale na szczęście nie przewróciłem się, a mało brakowało. Oprócz tego nie robiłem jakiejś specjalnej rozgrzewki. Po 12:00 zjechałem na start. Wszyscy już czekali. Niektórzy już sobie w pierwszym rzędzie zarezerwowali miejsca. Ja jeszcze chwilę pogadałem z Mateuszem Bieleniem, który jak się okazało został zapisany do elity, więc nie ściga się ze mną. Ostatecznie ścigał się, bo Orlik startował razem z Elitą. 18 osób w Orliku i 10 w Elicie. Wszyscy mocni.

&feature=related

Udało mi się wepchnać w sam środek pierwszego rzędu. Nie pamiętam obok kogo stałem. Nie mam w tej chwili żadnych zdjeć, ale pamiętam, że atmosfera na starcie była zabawowa ;) Pani sędzia niektórym przypominała Magdę Gessler :P Rzeczywiście na pierwszy rzut oka całkiem podobna.

Po sprawdzeniu listy startowej zaczęła odliczanie od 5 minut. W Tarnowie czas płynie inaczej, więc 5 minut trwało tak naprawdę 2,5 minuty. Zacząłem włączać pulsometr, żeby chociaż raz uruchomić go na czas. Byłem strasznie wyluzowany, zero jakiejś napinki. Bardzo rzadko tak mam. Ostatnia minuta do startu. 10 sekund – uruchomiłem pulsometr. 3...2...1... poszli. Jako że się wepchałem puściłem sąsiadów przodem. Rozpoczęliśmy 5 okrążeń wyścigu.

Od razu na czoło wypadł Adrian Rzeszutko. Tempo nie wydawało mi się jakoś szczególnie mocne. Jechałem sobie pod górkę z kostki i oglądałem kto tam jedzie przy mnie. Za Adrianem jechał Szymon Biel, dołączył Mateusz Bieleń i zawodnik z Subaru. Na szczycie byłem właśnie za nim i trzymaliśmy się w kupie. Po wjeździe do lasu z drogi jeszcze dwie ścianki, jedna ziemna, druga betonowa. Ciągle trzymaliśmy się w kupie. Zaraz za mną też byli jacyś zawodnicy, ale nie oglądałem się. Zjazd był dość długi i szybki. Niezbyt techniczny, można było „odpocząć” i na kolejnych okrążeniach się tam napić, co też czyniłem. Na końcu zjazdu był ostry zakręt w lewo i delikatnie pod górkę. Zawodnik przede mną wjechał w kałużę, co go nieco spowolniło i przycisnąłem mocniej, żeby go wyprzedzić. Dojechaliśmy do szczytu. Rozpoczął się zjazd.

&NR=1

Do wyboru były dwie drogi. Po lewej-trudniejsza i po prawej – łatwiejsza. Niestety byłem tak rozpędzony, że nie dałem rady skręcić na tą prawą i pojechałem lewą stroną, bardzo asekuracyjnie. Jednak nie straciłem ani jednej pozycji, a tylko zyskałem brawa od stojącej na dole publiczności ;)

Pod koniec tego zjazdu czekał na zawodników ostry zakręt w prawo, następnie slalom między drzewami i jazda delikatnie pod górkę na łące. Nie pamietam dokładnie, ale wtedy Adrian i Szymon mieli nad nami już trochę przewagi. Mateusz osłabł, a ja zacząłem gonić czub. Sprężyłem się i odrobiłem trochę.

Znowu wjechaliśmy do lasu. Tym razem chwilę pod górkę, krótkie wypłaszczenie i zjazd kończący się nawrotem pod górę. Podjazd bardzo sztywny, ze środkowego blata mimo to jakoś poszedł. Wtedy zacząłem dochodzić do prowadzących. Miałem ich cały czas w zasięgu wzroku, więc wiedziałem jak mniej więcej to wygląda. Wyjechałem na samą górę i zjazd praktycznie przeleciałem, jakby mi coś dodało skrzydeł. Tym razem trzeba było za wczasu zredukować, bo ścianka solidna zaraz za zakrętem. Na siedząco udało się ją podjechać.

&NR=1

Teraz wyjechaliśmy na łąkę. Szybki zjazd i ściana pod górę. Byłem coraz bliżej. W miejscu gdzie zbiegała się trasa stali chłopcy z Jedlicza, którzy cały czas dopingowali jak tylko mogli. Usłyszałem ciepłe słowa, które mnie zmotywowały do tego, żeby nie odpuszczać. Króciutki przejazd przez las i wio łąką w dół. Znowu coś mnie niosło, bo jeszcze bardziej się zbliżyłem. Łagodny nawrót i znowu pod górę po łące. Wtedy przycisnąłem i dojechałem bliżej do Adriana i Szymona. Popatrzyłem za siebie. Nie było nikogo. Puls też całkiem niezły, nie jest źle. Kilka(naście) metrów za nimi wjechałem na podjazd z kostki do mety. Było mnóstwo kibiców, ale najmocniej to dopingowała Osobnica z Grupetto. Jak na Pucharze Świata :D

Wciąż dzielnie się trzymałem w niewielkim odstępie za nimi. Na mecie speaker przeczytał nazwiska i kategorie. Mnie oczywiście pomylił, ale na drugim okrążeniu już się poprawił. Wtedy dowiedziałem się, że Adrian i Szymon są z Elity, a ja prowadzę w Orliku ze sporą przewagą.

Rozpoczęliśmy drugie okrążenie. Wjazd do lasu. Wyraźnie tempo zwolniło. Bez problemów na siedząco przejechałem dwie ścianki i jechałem już na kole. Znowu zjazd, łyczek wody, podjazd, zjazd... Trzymam się dzielnie. Na łące widać, że ktoś daleko za nami wypada z lasu. Nie rozpoznałem kto, ale domyślam się, że Mateusz.

Tempo mocne, ale nie najmocniejsze. Cały czas jedziemy we trójkę, a za nami długo nikt. Tym razem przejeżdżam bezbłędnie zjazd „z wyborem” prawą stroną i jest fajnie. Krzysiek Gajda dopinguje mnie z całych sił i chociażby dlatego nie mogę odpuścić ;) Całe okrążenie przejeżdżamy razem. Po wjeździe na kostkę do mety wychodzę na prowadzenie. Przeciągnąłem chyba chłopaków, bo Adrian wyraźnie osłabł i stracił kilka metrów do nas, a Szymon trzymał mi koło. Na ostatniej prostej przed metą wyprzedził mnie i wjechał jako pierwszy do lasu. Tym razem speaker dobrze wyczytał nazwisko ;)

Trzecie okrążenie. Jadę razem z Szymonem na podjazdach, a na zjeździe kilka metrów za nim. Łyczek wody i z kilkumetrową przewagą Szymon jedzie przede mną. Tym razem za bardzo zaszalałem i znowu nie trafiłem w prawy zjazd. Prędkość była spora, na końcu czekał ostry nawrót w prawo. Wiedziałem, że nie wyhamuję. Na końcu czekała na mnie piękna głęboka koleina. Kibice pouciekali, bo wiedzieli co się święci. Ja jedyne co mogłem zrobić, to dać dupsko za siodło i liczyć na to, że jakoś nie przelecę przez kierownicę. Na szczęście udało się i tylko wypadłem z trasy. W dodatku z tego wszystkiego nie zredukowałem z dużego blatu i musiałem drzeć z blata. Nieoceniona była rola kibiców, którzy, nie dość, że docenili ten zjazd, to jeszcze podnieśli taśmę, żebym jak najszybciej wrócił na trasę.

Adrian mnie nie dogonił po tym incydencie. Do Szymona przez to trochę straciłem, ale szybko odrobiłem. Na czwarte okrążenie wjechałem sam z Szymonem. Jechaliśmy podjazd do mety razem, z dość znaczną przewagą nad Adrianem. Tym razem ścianki poszły na stojąco. Praktycznie całe okrążenie jechałem za Szymonem.
Na ostatnim okrążeniu zorientowałem się, że oprócz Adriana, długo, długo nie było nikogo za nami. Adrian miał nas w zasięgu wzroku, ale nie na tyle, żeby nas dogonić. Szymon powoli zaczął mi odjeżdżać. Nie przejmowałem się tym, bo to inna kategoria. Teraz trochę żałuję, że do końca się z nim nie ścigałem, ale może to lepiej, bo bez potrzeby się żyłować to też niedobrze. W każdym razie mam w świadomości, że zapas energii jeszcze był i być może gdyby też był z orlika, to bym jeszcze pogonił, ale takie gdybanie, to można wsadzić do kieszeni ;)

W każdym razie na ostatni podjazd wjechałem sporo za Szymonem. Co jakiś czas spoglądałem czy Adrian się nie pojawia za mną i w ten sposób dojechałem do mety 2 open i 1 w kategorii orlik. Trzeba przyznać, że nie było Arka Krzesińskiego, ale i tak jestem bardzo, bardzo zadowolony.

W ogóle dzięki takiemu dopingowi czułem się jakbym jechał na jakimś Pucharze Świata. Życzyłbym sobie za rok, jeśli będziemy organizować XC Jasło, aby było co najmniej tylu kibiców co w Tarnowie.

Przyjechałem zobaczyć jak wygląda trasa w Tarnowie, a wróciłem do Jasła ze zwycięstwem :) To był mój dzień, rzadko się to zdarza niestety. Nie ukrywam, że jestem bardzo zadowolony, bo był to jeden z moich najlepszych startów w tym sezonie. Niestety szans na generalkę nie ma, bo opuściłem 2 edycje, ale może we wrześniu przyjadę na finał. Zobaczymy.

Do tej pory jest tylko niewiele zdjęć, nie ma w ogóle wyników... więc relacja bez fotografii.

Pozdrawiam,
Wojtek Wantuch

Naj, naj, naj w Komańczy na cyklokarpatach

Sobota, 6 sierpnia 2011 · Komentarze(2)
Kategoria Zawody
Najlepszy maraton pod względem organizacyjnym, najlepsze afterparty i mój najlepszy start w cyklokarpatach ;) Ponad 300 zawodników, słoneczna i upalna pogoda na jednej z najlepszych tras w cyklu, mnóstwo kibiców i impreza do rana. Taka była Komańcza 2011. Żbiki przyszykowały imprezę, którą wszyscy na pewno zapamiętają jeszcze bardzo długo.

W sumie to moje przygotowania do maratonu były jak należy, bez pośpiechu, wszystko dopięte na ostatni guzik. Jedynie tuż przed startem oszukałem się beczki z izotonikiem, ale szybko Grzesiek pospieszył z proszkiem i sobie rozrobiliśmy :) Jeszcze była historia z rękawiczkami, które sobie włożyłem do kieszeni i przypomniałem sobie o nich dopiero po pierwszym podjeździe kiedy dłoń zaczęła mi się ślizgać na gripie ;)

Przed startem nie zrobiłem jakiejś specjalnej rozgrzewki. Chwileczkę się porozciągałem, rozruszałem kolana, plecy i pojechałem na 5 minut rozgrzewki pod górę, z której mieliśmy zjeżdżać do mety. Przeciągnąłem się delikatnie z chłopakami, czułem się bardzo dobrze.

Jakieś 5 minut przed startem pojechałem do sektora, zaraz przed sygnałem startu zjadłem jednego żela – na spróbowanie co się będzie działo. Czekała nas 5-kilometrowa rozjazdówka. Wiedziałem, że lepiej jechać jak najbliżej z przodu, bo im dalej tym niebezpieczniej. Nie lubię takich rozjazdówek, bo bardzo łatwo o wypadek. Natomiast jest też dobra strona – rozgrzewka. Raczej nie ciśniemy na rozjazdówce, więc można bez problemu się rozgrzać bezpośrednio przed mocniejszą jazdą.



Jakoś udało się przejechać w czubie peletonu. Widząc zjazd na drogę szutrową wiedziałem co się kroi i depnąłem lewą stroną, żeby jechać jak najbliżej przodu i nie zostać przyhamowanym. W miarę płynnie rozpoczęliśmy podjazd. Spojrzałem na pulsometr, tętno ponad 200. W sumie dobrze, bo to znaczy, że jestem wypoczęty. Po chwili na tym podjeździe ukazało nam się stado krów, które chyba zostały tam specjalnie zapędzone :D Nie powiem, było bardzo zabawnie, a element zaskoczenia na wszystkich zawodnikach pozostawił dobre wrażenie. Na wypłaszczeniu zaczęły się głębokie kałuże, które niestety miałem okazję kilka razy przejechać przez sam środek. Jechaliśmy dość szybko, a zawodnicy przede mną raczej nie szukali sposobu na ich ominięcie, więc jadąc ich śladem sam po osie wpadałem w te bajorka. Wtedy spostrzegłem, że nie mam rękawiczek ubranych. Kiedy tylko skończyły się kałuże wyjąłem rękawiczki i ubrałem. Wyprzedziło mnie kilku zawodników, ale szybko na zjeździe ich przegoniłem i zacząłem gonić do przodu.

Na końcu zjazdu czekała na nas elegancka przeprawa przez rzekę, a potem długi podjazd po odsłoniętej łące, jednak na ubitej drodze. Podoba mi się to miejsce, bo widać jak na dłoni zawodników jadących niemalże sznurem i można zobaczyć od razu kto prowadzi, porównać się z innymi zawodnikami, zobaczyć kto dzisiaj mocno jedzie, a komu da się odjechać. Droga w tym miejscu była na tyle szeroka, że można było bez problemu wyprzedzać zawodników. Wyprzedziłem wtedy m.in. Mateusza Woźniaka i parę innych osób. Miałem w zasięgu Mateusza Bielenia, ale nie dałem rady aż tak przyspieszyć, żeby go dogonić jeszcze na tym podjeździe. Na szczycie skręcaliśmy na zjazd po łące. Każdego roku napęd łapie tam tyle trawy, że łańcuch zaczyna skakać i robi się nieciekawie. Do tego ciężko się jedzie po tych zbyrach, bo nie dość, że dużo trawy, to jeszcze jest bardzo nierówno. Na szczęście jakoś to przeszło i wjechaliśmy na chwilę do lasu. Troszkę błota, ale bez tragedii.



Znowu zaczął się zjazd, tym razem znacznie dłuższy i szybszy. Cały czas trzymał się ze mną zawodnik z Przeworska. Jechałem tamtędy trzeci raz, więc mniej więcej wiedziałem czego się spodziewać. Z tego powodu pocisnąłem troszkę mocnej i szybko znalazłem się w dolinie, gdzie czekał nas przejazd przez rzekę. Zawsze po prawej stronie była kładka. Niestety w tym roku jej nie widziałem i pomyślałem, że może w powodzi ją zabrała woda, więc nie widząc innych zawodników postanowiłem przejechać przez rzekę. Mniej więcej do połowy głębokość była znośna i bez problemu można było przejechać. Problem zaczął się dalej, bo woda zaczęła sięgać po osie i postanowiłem przeprowadzić rower. Wtedy spojrzałem w lewo i zobaczyłem, że teraz tam jest kładka :D Kolejni zawodnicy już tam przejeżdżali. Ja miałem w sumie tylko przemoczone buty, ale na tym cieple szybko wyschły.

Zaczął się asfaltowy odcinek, na którym z Maćkiem Rudke próbowaliśmy jechać po zmianach, ale chyba niezbyt mocno, bo zaraz dogonił nas zawodnik z Przeworska. Przejechaliśmy przez bufet i rozpoczął się długi na ok. 10 km podjazd. Najpierw na przełęcz Żebrak, a potem pod Chryszczatą. Jechaliśmy we trójkę po zmianach. Wciągnąłem sobie żela. Dość długo jechaliśmy sami, za nami widać było większą grupę, ale jednocześnie na dłuższych prostych widzieliśmy pierwszą grupę zawodników. Po paru chwilach dogoniła nas grupa, która jechała za nami i już razem jechaliśmy dalej. Zacząłem się rozkręcać, zwiększyłem trochę tempo i grupka się rozerwała.

Noga podawała, samopoczucie niezłe, a w zasięgu wzroku pojawiali się kolejni zawodnicy. Na pierwszy ogień poszedł Zbyszek Krzesiński, który wyraźnie osłabł. Pojawili się też bracia Szlachta. Nie powiem – zmotywowało mnie to, żeby przycisnąć, bo zawsze jeździli przede mną. Obydwaj mieli chyba gorszy dzień, bo jakoś specjalnie nie starali się uciekać i razem dojechaliśmy na Żebrak. Następnie rozpoznałem Marcina Mokrzyckiego w towarzystwie Mateusza Durała (prawdopodobnie, bo byli dość daleko). Tuż przed Żebrakiem na najbardziej stromej części tego podjazdu spostrzegłem Mateusza Bielenia. Nie wiedziałem wtedy ile dokładnie jeszcze jest przede mną zawodników i kto prowadzi. Jedyna informacja, to taka, że mam półtorej minuty straty do pierwszego.

Na przełęczy skręcaliśmy w lewo do lasu i rozpoczynał się podjazd pod Chryszczatą. Całość w lesie, na bardzo wąskiej ścieżce. Co chwilę góra-dół-góra-dół. Już na samym początku jechaliśmy gęsiego. Jechałem za braćmi Szlachta. Po chwili dogoniliśmy Mateusza Bielenia i Marcina Mokrzyckiego. Dużo prowadziliśmy, momentami wydawało mi się, że lepiej będzie jednak wsiąść i jechać. Rzeczywiście było lepiej, bo nie męczyłem się aż tak bardzo, a przyczepność miałem całkiem niezłą. Na pierwszym zjeździe zaskakująco dobrze mi się zjeżdżało. Chciałem wyprzedzić Wojtka Szlachtę, ale nie było miejsca. Przy kolejnej hopce go wyprzedziłem i pognałem dalej. Jeśli dobrze pamiętam, to pod kolejną górkę wyprzedziłem Marcina Mokrzyckiego i Mateusza Bielenia. Do Łukasza Szlachty miałem kilka metrów, ale doszedłem go i jechaliśmy chwilę razem. Próbowałem go wyprzedzić, ale nie było miejsca. Kiedy tylko zobaczyłem, że droga się poszerza zredukowałem i dzida do przodu. Usłyszałem tylko „ale gaz” :D Motywujące, szczególnie z ust takiego zawodnika jakim jest Łukasz ;) Tętno pod 200 albo więcej, ale jakoś znośnie to jechałem.

Wiedziałem, że jeszcze jest kawałek do szczytu i oglądałem się co jakiś czas czy ktoś mnie nie ściga. Łukasz był już dość daleko, natomiast przede mną zobaczyłem sylwetkę zawodnika w biało-czerwonym stroju. Po chwili na podbiegu doszedłem do niego i okazało się, że to Piotr Groń. Zauważyłem, że jest trochę mniej stromo i postanowiłem wsiąść na rower. Raz dwa wyprzedziłem go i zacząłem gonić dalej. Szczyt był już tuż tuż. Zobaczyłem samochód ratowników. To był już szczyt. Dostałem informację, że jadę 5 open (tak naprawdę, to byłem wtedy 6 open – dopiero na mecie się o tym dowiedziałem). Mało się nie przewróciłem jak to usłyszałem, chociaż dotarło to do mnie dopiero w trakcie zjazdu z Chryszczatej. Szybko przemyślałem kto może jechać w takim wypadku przede mną. Wiedziałem, że na pewno Arek Krzesiński, który jedzie na giga, a reszta to na pewno chłopaki z mega, skoro braci Szlachtów mam już kawałek za sobą, Maćka Rudke też. Szybko uzmysłowiłem sobie, że Lary jedzie w m3 więc póki co jest podium. Pewny byłem też Łukasza Olejarza, ale nie wiedziałem, kto jeszcze jedzie. W każdym razie dostałem powera, żeby utrzymać to podium.

Zjazd z Chryszczatej spokojnie można nazwać kultowym. A to za sprawą tego jak bardzo jest techniczny, a oprócz tego jeśli warunki pozwolą bardzo szybki. W błocie wystarczy jeden zjazd, żeby skończyć klocki, ale w sobotę było tak sucho, że można było dosłownie nad nim przelatywać. Jest to typowy singletrack, którego nikt by się nie powstydził. Spokojnie nadawałby się przy drobnych modyfikacjach do nakręcenia jakiegoś ekstremalnego filmiku. Niestety uchwyt kamery urwał się gdzieś na początku maratonu i jedna z najciekawszych tras nie została nagrana :(

Zjazd był bardzo długi, ale cholernie przyjemny. W tym roku mam amortyzator, więc jazda tą ścieżką pod każdym względem była ok. Nie miałem nikogo przed sobą, nikt nie lizał mi koła z tyłu, więc spokojnie swoim tempem mknąłem w dół. Zaczęły się delikatne wypłaszczenia, na których dokręcałem ile się dało. Nie było skurczy, noga nadal w miarę świeża mimo okrutnie długiego podjazdu. Na zjeździe odpocząłem, więc każdą hopkę pokonywałem w miarę możliwości z dużego blatu. Sporo czasu jechałem sam, ale wkrótce zobaczyłem przed sobą kolejnego zawodnika. Nie pozostało nic, tylko go gonić. Na zjeździe pojawiło się trochę błotka, ale jakoś mi to w ogóle nie przeszkadzało. Natomiast zawodnik jadący przede mną wyraźnie jechał wolniej, a przy błocie miał drobne problemy. Nie było go jak wyprzedzić, więc jechałem kawałek za nim. Wolałem nie ryzykować wyprzedzenia go na zjeździe, bo zysk niewielki, a ryzyko spore. Na krótkim wypłaszczeniu zadriftował na błocie, wykorzystałem to bez wahania i ruszyłem dalej. Dopiero w wynikach zobaczyłem kto to był. Okazało się, że to Łukasz Sycz.

Według moich informacji jechałem wtedy na 4. pozycji open, czyli prawdopodobnie 3. mega, a w rzeczywistości o jedno miejsce niżej. Z oddali widać już było bufet i bramkę pomiaru czasu. Od bufetu nadal zjazd. Równie długi, jednak drogą asfaltową. Wciągnąłem żela i oglądnąłem się za siebie. Zobaczyłem dwóch zawodników, którzy wyraźnie zaczęli ze sobą współpracować. Trochę się wystraszyłem i teraz aż się dziwię, że nie poddałem się, bo różnica w metrach między nami to na oko 100-150 metrów i w zasadzie jadąc po zmianach bez problemu powinni mnie dogonić. Ale jakoś się zaparłem, jeden łyk izo i rura w dół. Kręciłem co sił, zero odpoczynku, tętno nadal pod 200. Co chwilę w zakrętach patrzyłem za ramię, jak blisko jest dwójka zawodników. Zjazd ciągnął się strasznie, ale mimo to dawałem radę się zmotywować do jazdy na maksa. Po kilku kilometrach wyraźnie moja przewaga wzrosła i chyba podświadomie odpuściłem, bo kiedy zjazd się skończył i zaczęło się wypłaszczenie przewaga nie była już bardzo znacząca.

Nie wiem jak nazywa się ta miejscowość, ale co roku na skrzyżowaniu gdzie skręcamy w lewo na szutrówkę stoi chyba pół wsi i dopinguje kolarzy. Nie powiem, że nie miało to na mnie żadnego wpływu. Wręcz przeciwnie, znowu przycisnąłem i rura. Ciągle oglądałem się za siebie, mimo że próbowałem tego nie robić. Widziałem, że bidon jest w połowie pełny, a w bukłaku zostało chyba 4/5 tego co tam wlałem. Wylałem więc resztę izotonika z bidonu, bo i tak już meta lada moment. Rozpoczął się krótki, ale dość wymagający podjazd. Wiedziałem, że jeśli wtedy nie przycisnę, to się to skończy tak, że mnie ta dwójka dogoni w końcu i będzie po pudle. Wystarczyło mi jeszcze sił, żeby na stojąco przejechać cały ten podjazd i odjechać trochę od rywali. Zaczął się zjazd – szybki, po płytach. Spojrzałem za siebie i widziałem już tylko jednego zawodnika.



Przede mną pojawiła się rzeka, którą w ubiegłym roku bez problemu przejechałem po płytach. W tym roku chyba nurt był znacznie mocniejszy, bo już w połowie dość szerokiej przeprawy zostałem zepchnięty na lewą stronę płyt, aż wreszcie z nich spadłem. Nie było wyjścia, trzeba biec. Przebiegłem resztę przeprawy, szybko wskoczyłem na rower i jazda. Straciłem wtedy trochę, bo zawodnik za mną był już dosyć blisko. Kolejną rzekę przejechałem znacznie szybciej, bo było o wiele bardziej płytko i w zasadzie jazda była jak przez większą kałużę.

Miałem w świadomości, że jeszcze tylko kawałek drogi szutrowej i ostatni podjazd. Chcąc jak najwięcej nadrobić na płaskim przycisnąłem co sił. Zaczął się podjazd. Spojrzałem do tyłu i nie widziałem żadnego zawodnika. Przede mną na długiej prostej też nikogo. Chwilę jechałem pod górę, aż w końcu zobaczyłem za sobą zawodnika. Miałem wrażenie, że jedzie szybciej ode mnie ten podjazd, bo za każdym razie gdy się oglądnąłem, odstęp między nami się zmniejszał. Zmusiłem się, żeby ten ostatni podjazd podjechać co sił i z komfortem psychicznym dojechać do samej mety. Przyspieszyłem, spojrzałem na licznik. Pozostało ok. 1,5 km do mety, czyli do szczytu mniej więcej przez pół. Wyluzowałem, bo przewagę miałem taką, że spokojnie mogłem kontrolować co się dzieje. Bez napinki dojechałem do szczytu, ostatnie spojrzenie w tył, zawodnik za mną zdecydowanie się zbliżył, ale i tak do mety już jest z górki, więc w miarę pewnie zjechałem na dół, ostatni zakręt w lewo i prosta do mety. Speaker mówi „przyjeżdża Wojciech Wantuch – miejsce 4”. Trochę się zdziwiłem, ale ogólnie różnie bywa i wiadomo, że mogłem się pomylić. Natomiast pomylili się panowie na Chryszczatej, ale i tak nie zmieniło to klasyfikacji w kategorii, bo brakującym zawodnikiem był Grzesiek Ziajka z M1:)

Ostatecznie przyjechałem na metę 4 open i 2 w kategorii m2 ze stratą ok 5. minut do Larego i 1:25 do Łukasz Olejarza, który wygrał w mojej kategorii. Był to mój najlepszy start w cyklokarpatach. Zdobyłem 396 punktów, jednak w generalce niewiele to zmienia. Rozstrzygnie się wszystko dopiero w Jaśle. Drużynowo jako Jasielskie Stowarzyszenie Cyklistów zajęliśmy drugie miejsce.



Ogólnie wrażenia z tego maratonu mam tylko pozytywne. W końcu pojechałem na miarę swoich możliwości, chociaż delikatny ból kolana na podjeździe na Żebrak dawał o sobie znać, na szczęście na podjeździe pod Chryszczatą ustąpił i mogłem drzeć co sił ;) Tętno też bardzo dobre, co znaczy, że byłem wypoczęty. Wypiłem zaledwie jeden półlitrowy bidon izotoniku i na plecach przywiozłem prawie dwa bidony... Nie mogę się nadziwić, bo w taki upał powinienem znacznie więcej wypić, z tym, że w tym roku w ogóle mi upał nie doskwierał, a słyszałem, że mnóstwo zawodników zostało przez niego wykończonych. Widocznie ja miałem dobry dzień ;) Oby częściej.

Błotniste Gorlice i moje zmagania z hardcorową trasą

Niedziela, 24 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
To był dziwny maraton. Od tego zacznę. Może nie sam maraton był dziwny, bo był zorganizowany bardzo dobrze, ale to co się ze mną działo. Czułem się bardzo dobrze od rana. Dzień wcześniej z niewiadomych powodów dostałem biegunki, ale do rana wszystko było ok.

Czułem, że tego dnia mocno pojadę. Byłem wyspany, zjadłem jak zawsze, rower też był przygotowany jak należy. Nic, tylko jechać... no i pojechałem. Bez numeru. Jak sobie przypomniałem to pakowaliśmy rower u Marcina. Wróciliśmy się po numer, a żeby przyspieszyć pobiegłem sobie do mieszkania. Chyba za szybko, bo jak potem wsiadłem do samochodu to czułem jak mi w kolanie chrupie i jeszcze kłuje. Dawno tego nie miałem i się przestraszyłem. Zacząłem myśleć o kolanie, o tym co będzie na takim ciężkim maratonie. No ale postanowiłem jechać, skoro już jestem w Gorlicach.

Bez większych problemów poprzebierałem się, dopompowałem tylne koło, bo niestety schodzi powietrze przy biciu po Iwoniczu. Chwilę przed startem nalałem SiSa do bidonu i bukłaka i pojechałem do sektora. Za wszelką cenę chciałem jechać jak najbliżej przodu, bo asfaltem mieliśmy jechać ponad 11 km... wiedziałem, co się przez ten czas będzie działo, więc wolałem dla świętego spokoju trzymać się przodu. No i rzeczywiście, kiedy zaczął się podjazd jechałem w pierwszej grupce. Wtedy jeszcze czułem się świetnie. Obok mnie jechał Arek Krzesiński, zamieniliśmy parę słów (to dziwne, że dałem radę cokolwiek z siebie wystękać :P ).



Podjazd był dość stromy, z luźnymi kamieniami. Arek poszedł do przodu, Kania też. Ja jechałem tuż za kołem Mateusza Bielenia. Kiedy wyjechaliśmy na szczyt zaczęło się błoto. Było delikatnie pod górę, ale jechało się dosłownie jak po maśle, bo rower wyprawiał co chciał. Jeszcze jak była droga pochylona, to już w ogóle strach, bo każda próba przyspieszenia kończyła się efektownym driftem ;)

Cały czas jechałem z Mateuszem. Zaczął się zjazd... hardcorowy, bo nie dość, że po trawie, to jeszcze z koleinami głębokimi na pół koła z tak samo głębokim błotem :D W sumie to śmialiśmy się zjeżdżając po tym, ale chwila nieuwagi i lot przez kierownicę pewny.

Zaczął się zjazd szutrowy. Pocisnąłem trochę. Na moment nawet odskoczyłem i przed sobą widziałem tylko Roberta Albrychta, którego dogoniłem i chciałem jechać na asfalcie po zmianach. Zaraz za mną przyjechało kilku zawodników, m.in. z PSK. Kiedy jechaliśmy jeden za drugim nagle lewą stroną przemknął Mateusz Bieleń. Zagrał mi na ambicji i zacząłem go gonić. Teraz wiem, że nie powinienem się odrywać od chłopaków, którzy jadą za mną, ale dostałem takiego przypływu mocy, że pognałem co sił i wreszcie go dogoniłem. Kiedy dojechałem do niego pokazał mi, żebym zrobił zmianę :D Jedyne co potrafiłem odburknąć, to że „staram się”. Niestety po tej pogoni nie miałem siły wyjść na zmianę, mimo że bardzo chciałem. Zaraz po tym jak doszedłem Mateusza doszli nas chłopcy, którzy jechali za mną. Wtedy już w kupie zaczęliśmy pracować. Po kolei wychodząc na zmiany cały czas widzieliśmy pierwszą grupę. Dość długo jechaliśmy razem. Zaczął się podjazd, dla mnie, kat. Nie było jakoś stromo, ale tak grząsko, że ciężko było ukręcić. Do tego wpadłem w koleinę, zakręciło mną i musiałem się podeprzeć. W tym czasie reszta odjechała.

Widziałem jak się oddalają, a na plecach czułem już oddech tych, którzy nas gonili. Zaczął się podbieg. Coś we mnie pękło... nie dawałem rady nawet prowadzić roweru. Wyprzedzali mnie jeden za drugim. Buty momentami zostawały w błocie, straciłem wszelką motywację. Jakoś się doturlałem do szczytu. Zaczął się zjazd, trochę odpocząłem, ale już nie było tej woli walki.

Niestety brakowało jej niemal do samego końca. Czołgałem się po tym błocie, w Bartnem była już taka paciara, że żałowałem, że w ogóle tutaj przyjechałem. Nie dość, że pogoda paskudna, większość moich bezpośrednich rywali jedzie kawał drogi przede mną, to jeszcze grzęznę w tym błocie i niszczę sprzęt. Przełamałem się na bufecie tuż przed Magurą. Zobaczyłem zawodnika PSK i jeszcze jednego zawodnika, chyba ze sklepu azymut, którego szybko na podjeździe dogoniłem i na szczycie Magury miałem już niezłą przewagę. Znowu mi się dobrze jechało, szkoda, że tak późno.



Na zjeździe z Magury uważałem niesamowicie, bo wystarczyło przyblokować przednie koło nawet na kamieniu i lot był pewny. Na szczęście udało się to zjechać, tak jak rok temu w tym samym miejscu wypadłem z trasy :D Nic się człowiek nie nauczył... No ale zjechałem. W tym roku na tym długaśnym zjeździe miałem amortyzator, więc było znośnie, chociaż niestety strasznie stwardniał mój sid. Zastanawiałem się nawet czy on nie jest po prostu zablokowany, bo wydawało się, że nie pracuje.

Po zjeździe zaczął się krótki podjazd i łąka. Przesiąknięta, z wysoką trawą. Jakoś przejechałem. Potem las. Było sporo błota, ale dało się jechać bez problemu. Kiedy zaczął się ostatni zjazd coś mi nie grało z tylnym hamulcem. Przy hamowaniu zaczął tak trzeć, że myślałem, że to już koniec klocków. Na całe szczęście to było tylko błoto, a hamulce nadal hamują idealnie. Dość asekuracjnie przejechałem singletrack, który rok temu wybudowałem z Grześkiem :P Jestem z niego dumny, bo nie dość, że został, to jeszcze jest uczęszczany przez turystów :D

Pomknąłem już do mety asfaltami, nie mając nikogo za sobą. Wjechałem na metę 10. open i 5. w kategorii M2. Niestety z dość dużą stratą do zwycięzcy, przez co był to mój najgorszy wynik do tej pory. W drużynówce zdobyliśmy 2 miejsce i dostaliśmy za to fajne medale ;)



Ogólnie rzecz ujmując, nie był to dla mnie dobry maraton. Parę razy poleciałem przy bardzo małej prędkości przez kierownicę. Tętno też było takie sobie, jedynie końcówkę pojechałem mocniej. Być może nie wyszło przez to, że cały tydzień byłem z Zakopanem albo Krakowie i z rowerem ostatni kontakt miałem na maratonie w Sanoku... nie wiem. Powinienem być wypoczęty, może byłem... ale aż nadto :D

Zobaczymy co da się zrobić w Komańczy. Wiem, że mam już końcówkę klocków hamulcowych i dobrze byłoby je wymienić przed Komańczą. Do najbliższego maratonu pewnie pojeżdżę do szosie Prucka, ewentualnie na levelu. Chyba, że deszcz przestanie lać, to na scottcie wyskoczę do Gorajowic.

Zdjęcia za uprzejmością Basi
Pozdrawiam,
Wojtek Wantuch

Maraton w Sanoku (VIDEO)– dość dobrze poszło

Niedziela, 17 lipca 2011 · Komentarze(2)
Kategoria Zawody
Dość dobrze to dobre określenie, chociaż to za sprawą defektu Łukasza Olejarza z PSK, który zerwał łańcuch. Udało mi się zająć trzecie miejsce w kategorii M2 i przyjechać na mega 7. open. Oczywiście przede mną Mateusz Bieleń, ale przyjdzie jeszcze czas w tym sezonie, że go objadę na którymś maratonie ;P

Tym razem wszystko było lepiej zorganizowane niż w Pruchniku jeśli chodzi o mnie. Przyjechaliśmy troszkę późno, ale mimo to ogarnąłem się szybko. Miałem żele, izotonik, przypiąłem kamerę (film na samym dole), rozciągnąłem się, ale nie rozgrzałem. Niestety na to czasu zabrakło. Natomiast pierwszy raz w tym sezonie pojechałem z licznikiem ;)

Dlatego też po starcie nie wyrywałem się jakoś specjalnie do przodu, bo po prostu nie miałem tyle siły i nie rozkręciłem się jeszcze. Było prawie 2 km, albo i więcej rozjazdu. Wjechaliśmy do lasu. Byłem może w 30 open. Parę razy się potknąłem na kamieniach, ale szybko wstałem.

Na dzień dobry długi podbieg. Było błoto, nie dało się za bardzo jechać, bo od razu koła o 10 kg cięższe się robiły. Trochę wyżej zrobiło się twardo i można było ciągnąć. Jechałem z Mateuszem Dachowskim i Krzyśkiem Gierczakiem. Na ostatnim podjeździe przed zjazdem odskoczyłem i pognałem za zawodnikiem Resovii. Niestety byłem na tyle nieprzytomny po tych podjazdach, że pojechałem na hobby, bo baner mega/giga się przewrócił. Na szczęście od razu zostałem zawrócony, ale nie pomyślałem o tym, żeby ten baner poprawić. Niestety wielu zawodników się zgubiło, ale kolarz który wpadł na ten baner też tego nie poprawił.



Zaczął się zjazd. Szybki, ale niebezpieczny. Dużo trawy, niewidoczne przeszkody, na wyplaszczeniach kałuże. Zawodnik jadący przede mną wpadł w jedną z nich i prawie się zatrzymał. Dobrze, że udało się go ominąć, bo razem byśmy popływali trochę ;)

Dogoniłem zawodników, którzy wyprzedzili mnie gdy wjechałem na trasę hobby. Chwilę jechaliśmy razem. Odskoczyłem. Zacząłem gonić zawodników przede mną. Doszedłem Mateusza Woźniaka, który rozwalił siodło. Potem z Mateuszem Dachowskim i Januszem Głowackim dogoniliśmy po zmianach na asfalcie Maćka Rudke. Zostałem wtedy sam z Maćkiem. Wjechaliśmy na wg niektórych, najgorszą i kultową już drogę podjazdem po łące. W pełnym słońcu, stroma dawała popalić, ale znowu świetnie mi się podjeżdżało i podjechałem całą wyprzedzając wielu zawodników, m.in. Marcina Mokrzyckiego. Widziałem też w polu widzenia Mateusza Bielenia, ale to niestety ostatni raz przed metą.

Zostawiłem chłopaków w tyle i sam gnałem, żeby tylko mnie nie dogonili. Dość długo uciekałem. Wiedziałem, że siedzi mi na ogonie Łukasz. Tak pędziłem na zjeździe, że zahaczyłem o krzaki i przeleciałem przez kierownicę. Na skrócie z filmu tego nie ma, ale musiało to wyglądać ciekawie. Na szczęście nic mi się nie stało, wstałem szybko i pojechałem dalej. Niestety zaczął się błotnisty zjazd. Straciłem panowanie nad rowerem, a po wywrotce dodatkowo zacząłem zwalniać. Wtedy doszedł mnie Łukasz.

Na szczęście chwilę potem zaczął się asfaltowy podjazd i zacząłem go gonić. Miałem już go w polu widzenia. Pokazał się też Słowak. Co sił w nogach starałem się ich dojść i w końcu doszedłem. Razem jechaliśmy do samego bufetu. Słowak odskoczył, a z Łukaszem zamieniłem parę słów. Wtedy też dowiedziałem się o problemach z łańcuchem. Zaczął się podbieg, a raczej prowadzenie, bo było strasznie stromo (widać ten moment na filmie). Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że rok temu tamtędy jechałem... może to źle zapamiętałem albo mi się śniło ;)

W każdym razie zaczął się interwał. Wiedziałem o tym, bo rok temu była taka sama końcówka. Góra-dół-góra-dół. Na zjazdach trochę się bałem. Cały czas jechałem za Łukaszem, ale na podjazdach mu próbowałem odjeżdżać. Zbliżaliśmy się do Słowaka. Na którymś podjeździe przycisnąłem mocniej kiedy Łukasz zaczął prowadzić. Opłaciło się, bo mu odskoczyłem i jeszcze dogoniłem Słowaka, który chyba jechał giga. Wyprzedziłem go i zobaczyłem kolejnego zawodnika. To Robert Albrycht z Rymanowa. Wiedziałem, że nie jest z mojej kategorii, ale to mocny zawodnik i warto było z nim jechać.

Na którymś zjeździe pomyliliśmy trasę. Trzeba było skręcić w lewo, a my pojechaliśmy prosto (jest na filmie pod koniec kiedy jadę za zawodnikiem w czerwonym stroju). Szybko wróciliśmy na trasę i odskoczyłem mu.

Zaczął się bardzo długi asfalt. Kibice zakomunikowali, że jeszcze 4 km do mety. Mniej więcej wiedziałem jak idzie trasa, wciągnąłem resztę żelu, spojrzałem za siebie, zablokowałem amortyzator (rzadko to robię) i pognałem. Nikogo przede mną, nikogo za mną. Tak do samej mety.



Cieszyłem się z trzeciego miejsca. Bardzo fajny medal dostałem. Drużynowo wypadliśmy najlepiej w całym cyklu zdobywając 1951 pkt, a tym samym wskakując w drużynówce na drugie miejsce i jednocześnie awansując na drugie miejsce w generalce.

Jeśli chodzi o moją generalkę, to jeszcze nie mam wszystkich edycji, natomiast z klasyfikacji sektorowej, która jest dosyć miarodajna wynika, że wśród wszystkich zawodników startujących na mega i giga jestem na 21 pozycji, a jakby patrzeć na kategorie wiekowe, to około 10-11 miejsca.

To by było na tyle, maraton zaliczam do udanych, pod względem organizacyjnym nie było najgorzej, chociaż trasa mogłaby by być lepiej oznaczona. Na nagrody nie narzekam, chociaż bogato nie było. Natomiast w losowaniu wylosowałem zestaw kremów, całkiem niezłe :)

Na deser skrót filmu z mojego przejazdu:

Kolejna edycja w Gorlicach 24 lipca.

Pozdrawiam,
Wojtek Wantuch

Zdobyłem tytuł Wicemistrza Podkarpacia Amatorów w Kolarstwie Górskim

Niedziela, 10 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
10 lipca odbyły się w Iwoniczu-Zdroju Amatorskie Mistrzostwa Podkarpacia, które były jednocześnie eliminacjami do Mistrzostw Polski, które odbędą się 3 września w Kielcach.

Nie ukrywam, że po Akademickich Mistrzostwach Polski to była dla mnie impreza nr 1. Oczywiście najwyższym celem w tym sezonie były właśnie Akademickie Mistrzostwa, ale po cichu zakładałem sobie, że na tyle ile dam radę przygotuję się na podkarpackie eliminacje Family Cup. Przygotowań niestety specjalnych nie było.

Jednak jakoś się udało. Bałem się, po maratonie w Pruchniku i tym co się ostatnio działo, że jestem po prostu przetrenowany, że nie mogę wskoczyć na wysokie tętno i coś jest nie tak. Na szczęście to było tylko zmęczenie posesyjne, a w tygodniu po Pruchniku po prostu nie odpocząłem po maratonie.

Z grubsza miałem przez cały tydzień w świadomości, że w niedzielę jadę się ścigać. Ekipa z Jasła nie miała być liczna, bo miało nas być zaledwie 3: ja, Kuba i Dachu. Razem też jechaliśmy do Iwonicza. Startowało też parę innych osób z Jasła m.in. Piotrek Szudy i Marcin Mokrzycki.



Przed zawodami szukałem informacji na temat tego jak długo trwa wyścig orlika, a także o której w ogóle mamy start. Niestety nie byłem wcześniej na imprezach Family Cup i polegałem tylko na tym, co mówił Kuba, który startował w ubiegłych latach. Uzgodniliśmy więc, że pojedziemy do Iwonicza o 9:30. Pierwsze starty miały się odbyć o 10:00. Już po wyjeździe zaczęło się nieciekawie, bo okazało się, że o 10:00 zamykają listę i dziękuję. Poprosiliśmy Anetę, aby za nas zapłaciła i jakimś sposobem przekonała, żeby nas dopuścili do startu. Z tego powodu prawie całą drogę nie byliśmy pewni czy w ogóle wystartujemy.

Na szczęście po przyjeździe okazało się, że jesteśmy zapisani i w spokoju możemy czekać na start, którego godziny i tak nie znaliśmy do momentu startu ;) Wszystko było uzależnione od tego jak skończą kategorie poprzednie.

Nauczony po Pruchniku, że nie wolno odkładać wszystkiego na ostatnią chwilę (tym bardziej kiedy nie wiadomo, o której jest start), postanowiłem przebrać się i wyrychtować rower. Przebrany, na gotowym rowerze krążyłem po miasteczku zawodów spotykając znajomych kolarzy, m.in. Krzyśka Gajdę, który uległ poważnemu wypadkowi w Pruchniku. Był też Damian Hejnar po operacji wyrostka i Damian Wojtowicz po operacji ręki (o tym co się stało Damianowi pisałem w artykule z AMPów). Wszyscy dzielnie kibicowali. Pojawił się także Robert Albrycht, który z tego co mi wiadomo powrócił po kontuzji kolana i w pięknym stylu wygrał złoto w kategorii weteranów.

Pokazał się też dawno niewidziany Paweł Źrebiec, który startował na pożyczonym rowerze.

Tuż przed zawodami postanowiłem zobaczyć co nas czeka. Arek Krzesiński i Mateusz Bieleń mówili, że trasa jest wyjątkowo ciężka. Marcin Mokrzycki to potwierdził, ale i tak chciałem zobaczyć na własne oczy.

Pojechałem i się zdziwiłem. Jednen długi na ponad 2 km podjazd i takiej samej długości zjazd. Momentami błotnisty, ale tragedii nie było. Miałem okrążenie, gdzie podjechałem wszystko, a na innych się po prostu bardziej opłacało zejść i biec.

Zrobiłem kilka skłonów i pojechałem z Kubą, Dachem, Arkiem i Sławkiem Skórą na rozgrzewkę. Chociaż było tak gorąco, że nikomu za bardzo się nie chciało.



Do przejechania mieliśmy 4 okrążenia po 4 km. Ustawiliśmy się na starcie. Razem startowały aż 3 grupy: junior, orlik i senior, w sumie około 30 osób. Ustawiony zostałem w drugi rzędzie, tak jak Arek i Marcin Mokrzycki. Mateuszowi Bieleniowi udało się wskoczyć do pierwszego rzędu. Na szczęście ustawienie nie miało większego znaczenia, bo start pod górę szybko zweryfikował kolejność stawki.

Oczywiście, zgodnie z tradycją nie udało mi się uruchomić pulsometru. Tym razem nie chciał w ogóle się zsynchronizować – no signal... i nic nie chciał na to poradzić. No ale może to i dobrze, bo widok przekroczenia maksymalnego tętna mógł mnie zdemotywować, a tak, to jechałem ile sił.

No ale dobrze, wystartowaliśmy. Zostałem na dzień dobry przyblokowany, ale szybko na szerokim podjeździe wyprzedziłem wszystkich i doszedłem do Arka i Mateusza. Próbowałem chwilę za nimi jechać, ale długo nie wytrzymałem tego tempa. Nie wiem czy z bólu czy po prostu psychika siadła. Myślę, że jedno i drugie.

Pierwsze okrążenie jechałem na trzeciej pozycji. Widziałem za sobą Mateusza Woźniaka i Marcina Mokrzyckiego. Marcin powoli mnie dochodził, natomiast w polu widzenia pojawił się Mateusz Bieleń. Widocznie też nie wytrzymał tempa Arka. Dogoniłem go, chwilę pojechałem z nim i ruszyłem co sił, żeby się oderwać od niego. W tym momencie jechałem już z Marcinem Mokrzyckim. Na podjeździe go przeganiałem, bo wyjątkowo dobrze mi się jechało na podjazdach, natomiast z góry Marcin nadrabiał i tak się zrównywaliśmy – raz ja raz on ;)

Na drugim zdjeździe dodatkowo przywaliłem w próg drewniany. Niestety po prostu go nie zauważyłem i obydwoma kołami dobiłem. Po wyścigu dopiero zobaczyłem, że tylna obręcz jęst ugięta i jedna szprycha jest luźna. Na całe szczeście koła mam tak mocne (pozdrawiam daveo.pl ;) ), że praktycznie w ogóle to nie wpłynęło na jazdę i gnałem dalej co sił.

Na trzecim okrążeniu Marcin zrobił przewagę. Jechał drugi open, ja trzeci. Dokładnie taką przewagę nad Mateuszem miałem jak do Marcina stratę. Kiedy ja opuszczałem teren startu/mety Mateusz wjeżdżał i kiedy mijaliśmy się krzyknął, że mnie jeszcze dogoni ;) Zaraz po dzwonku sędziego obwieszczającym ostatnie okrążenie ruszyłem tak, że ostatnie okrążenie, a w zasadzie podjazd był moim najszybszym tego dnia, a kto wie, może i wszystkich zawodników ;) Dostałem takiego kopa, że nawet upał mi przestał przeszkadzać. Natomiast zjazd miałem chyba najwolniejszy ze wszystkich :D Wiedziałem już, że mam dużą przewagę i bardzo ostrożnie zjeżdżałem, żeby tylko dowieźć tytuł wicemistrza do mety, co się udało.



W mojej kategorii, a także open zwyciężył nie kto inny, jak Arek Krzesiński. Może w Kielcach z nim powalczę ;) Za Arkiem na metę wjechał Marcin, który wygrał w juniorach, a potem ja.

Dałem z siebie wszystko na ostatnim okrążeniu, Mateusz mnie nie dogonił i dojechał 4 open i 3 w kategorii orlik.

Zaraz po wjeździe na metę pogratulowaliśmy sobie i poszliśmy na rozłożony na parkingu prysznic ze strażackiej sikawki – tylko w Iwoniczu takie coś ;P. To było coś wspaniałego, niczym nagroda za ten cały wysiłek. Chwilę nie byłem świadomy gdzie jestem, taka trochę głupawka mnie wzięła, ale jak się napiłem i pojadłem, to mi przeszło. Byłem z siebie bardzo zadowolony, a myśl, że będę w kadrze Podkarpacia na Mistrzostwa Polski w Kielcach napawa mnie dumą ;)



Teraz pozostaje przygotować się do Mistrzostw Polski, które przed Maratonem Jasielskim będą ostatnią imprezą kolarską dla mnie w tym sezonie. Za tydzień maraton w Sanoku, dwa tygodnie później w Komańczy, a potem Horal na Słowacji. Mam nadzieję, że jakoś to wszystko ułożę tak, żeby w Kielcach wypaść jak najlepiej i zdobyć medal. Bardzo bym chciał, ale same chęci nie wystarczą.