Błotniste Gorlice i moje zmagania z hardcorową trasą
Niedziela, 24 lipca 2011
· Komentarze(0)
Kategoria Zawody
To był dziwny maraton. Od tego zacznę. Może nie sam maraton był dziwny, bo był zorganizowany bardzo dobrze, ale to co się ze mną działo. Czułem się bardzo dobrze od rana. Dzień wcześniej z niewiadomych powodów dostałem biegunki, ale do rana wszystko było ok.
Czułem, że tego dnia mocno pojadę. Byłem wyspany, zjadłem jak zawsze, rower też był przygotowany jak należy. Nic, tylko jechać... no i pojechałem. Bez numeru. Jak sobie przypomniałem to pakowaliśmy rower u Marcina. Wróciliśmy się po numer, a żeby przyspieszyć pobiegłem sobie do mieszkania. Chyba za szybko, bo jak potem wsiadłem do samochodu to czułem jak mi w kolanie chrupie i jeszcze kłuje. Dawno tego nie miałem i się przestraszyłem. Zacząłem myśleć o kolanie, o tym co będzie na takim ciężkim maratonie. No ale postanowiłem jechać, skoro już jestem w Gorlicach.
Bez większych problemów poprzebierałem się, dopompowałem tylne koło, bo niestety schodzi powietrze przy biciu po Iwoniczu. Chwilę przed startem nalałem SiSa do bidonu i bukłaka i pojechałem do sektora. Za wszelką cenę chciałem jechać jak najbliżej przodu, bo asfaltem mieliśmy jechać ponad 11 km... wiedziałem, co się przez ten czas będzie działo, więc wolałem dla świętego spokoju trzymać się przodu. No i rzeczywiście, kiedy zaczął się podjazd jechałem w pierwszej grupce. Wtedy jeszcze czułem się świetnie. Obok mnie jechał Arek Krzesiński, zamieniliśmy parę słów (to dziwne, że dałem radę cokolwiek z siebie wystękać :P ).
Podjazd był dość stromy, z luźnymi kamieniami. Arek poszedł do przodu, Kania też. Ja jechałem tuż za kołem Mateusza Bielenia. Kiedy wyjechaliśmy na szczyt zaczęło się błoto. Było delikatnie pod górę, ale jechało się dosłownie jak po maśle, bo rower wyprawiał co chciał. Jeszcze jak była droga pochylona, to już w ogóle strach, bo każda próba przyspieszenia kończyła się efektownym driftem ;)
Cały czas jechałem z Mateuszem. Zaczął się zjazd... hardcorowy, bo nie dość, że po trawie, to jeszcze z koleinami głębokimi na pół koła z tak samo głębokim błotem :D W sumie to śmialiśmy się zjeżdżając po tym, ale chwila nieuwagi i lot przez kierownicę pewny.
Zaczął się zjazd szutrowy. Pocisnąłem trochę. Na moment nawet odskoczyłem i przed sobą widziałem tylko Roberta Albrychta, którego dogoniłem i chciałem jechać na asfalcie po zmianach. Zaraz za mną przyjechało kilku zawodników, m.in. z PSK. Kiedy jechaliśmy jeden za drugim nagle lewą stroną przemknął Mateusz Bieleń. Zagrał mi na ambicji i zacząłem go gonić. Teraz wiem, że nie powinienem się odrywać od chłopaków, którzy jadą za mną, ale dostałem takiego przypływu mocy, że pognałem co sił i wreszcie go dogoniłem. Kiedy dojechałem do niego pokazał mi, żebym zrobił zmianę :D Jedyne co potrafiłem odburknąć, to że „staram się”. Niestety po tej pogoni nie miałem siły wyjść na zmianę, mimo że bardzo chciałem. Zaraz po tym jak doszedłem Mateusza doszli nas chłopcy, którzy jechali za mną. Wtedy już w kupie zaczęliśmy pracować. Po kolei wychodząc na zmiany cały czas widzieliśmy pierwszą grupę. Dość długo jechaliśmy razem. Zaczął się podjazd, dla mnie, kat. Nie było jakoś stromo, ale tak grząsko, że ciężko było ukręcić. Do tego wpadłem w koleinę, zakręciło mną i musiałem się podeprzeć. W tym czasie reszta odjechała.
Widziałem jak się oddalają, a na plecach czułem już oddech tych, którzy nas gonili. Zaczął się podbieg. Coś we mnie pękło... nie dawałem rady nawet prowadzić roweru. Wyprzedzali mnie jeden za drugim. Buty momentami zostawały w błocie, straciłem wszelką motywację. Jakoś się doturlałem do szczytu. Zaczął się zjazd, trochę odpocząłem, ale już nie było tej woli walki.
Niestety brakowało jej niemal do samego końca. Czołgałem się po tym błocie, w Bartnem była już taka paciara, że żałowałem, że w ogóle tutaj przyjechałem. Nie dość, że pogoda paskudna, większość moich bezpośrednich rywali jedzie kawał drogi przede mną, to jeszcze grzęznę w tym błocie i niszczę sprzęt. Przełamałem się na bufecie tuż przed Magurą. Zobaczyłem zawodnika PSK i jeszcze jednego zawodnika, chyba ze sklepu azymut, którego szybko na podjeździe dogoniłem i na szczycie Magury miałem już niezłą przewagę. Znowu mi się dobrze jechało, szkoda, że tak późno.
Na zjeździe z Magury uważałem niesamowicie, bo wystarczyło przyblokować przednie koło nawet na kamieniu i lot był pewny. Na szczęście udało się to zjechać, tak jak rok temu w tym samym miejscu wypadłem z trasy :D Nic się człowiek nie nauczył... No ale zjechałem. W tym roku na tym długaśnym zjeździe miałem amortyzator, więc było znośnie, chociaż niestety strasznie stwardniał mój sid. Zastanawiałem się nawet czy on nie jest po prostu zablokowany, bo wydawało się, że nie pracuje.
Po zjeździe zaczął się krótki podjazd i łąka. Przesiąknięta, z wysoką trawą. Jakoś przejechałem. Potem las. Było sporo błota, ale dało się jechać bez problemu. Kiedy zaczął się ostatni zjazd coś mi nie grało z tylnym hamulcem. Przy hamowaniu zaczął tak trzeć, że myślałem, że to już koniec klocków. Na całe szczęście to było tylko błoto, a hamulce nadal hamują idealnie. Dość asekuracjnie przejechałem singletrack, który rok temu wybudowałem z Grześkiem :P Jestem z niego dumny, bo nie dość, że został, to jeszcze jest uczęszczany przez turystów :D
Pomknąłem już do mety asfaltami, nie mając nikogo za sobą. Wjechałem na metę 10. open i 5. w kategorii M2. Niestety z dość dużą stratą do zwycięzcy, przez co był to mój najgorszy wynik do tej pory. W drużynówce zdobyliśmy 2 miejsce i dostaliśmy za to fajne medale ;)
Ogólnie rzecz ujmując, nie był to dla mnie dobry maraton. Parę razy poleciałem przy bardzo małej prędkości przez kierownicę. Tętno też było takie sobie, jedynie końcówkę pojechałem mocniej. Być może nie wyszło przez to, że cały tydzień byłem z Zakopanem albo Krakowie i z rowerem ostatni kontakt miałem na maratonie w Sanoku... nie wiem. Powinienem być wypoczęty, może byłem... ale aż nadto :D
Zobaczymy co da się zrobić w Komańczy. Wiem, że mam już końcówkę klocków hamulcowych i dobrze byłoby je wymienić przed Komańczą. Do najbliższego maratonu pewnie pojeżdżę do szosie Prucka, ewentualnie na levelu. Chyba, że deszcz przestanie lać, to na scottcie wyskoczę do Gorajowic.
Zdjęcia za uprzejmością Basi
Pozdrawiam,
Wojtek Wantuch
Czułem, że tego dnia mocno pojadę. Byłem wyspany, zjadłem jak zawsze, rower też był przygotowany jak należy. Nic, tylko jechać... no i pojechałem. Bez numeru. Jak sobie przypomniałem to pakowaliśmy rower u Marcina. Wróciliśmy się po numer, a żeby przyspieszyć pobiegłem sobie do mieszkania. Chyba za szybko, bo jak potem wsiadłem do samochodu to czułem jak mi w kolanie chrupie i jeszcze kłuje. Dawno tego nie miałem i się przestraszyłem. Zacząłem myśleć o kolanie, o tym co będzie na takim ciężkim maratonie. No ale postanowiłem jechać, skoro już jestem w Gorlicach.
Bez większych problemów poprzebierałem się, dopompowałem tylne koło, bo niestety schodzi powietrze przy biciu po Iwoniczu. Chwilę przed startem nalałem SiSa do bidonu i bukłaka i pojechałem do sektora. Za wszelką cenę chciałem jechać jak najbliżej przodu, bo asfaltem mieliśmy jechać ponad 11 km... wiedziałem, co się przez ten czas będzie działo, więc wolałem dla świętego spokoju trzymać się przodu. No i rzeczywiście, kiedy zaczął się podjazd jechałem w pierwszej grupce. Wtedy jeszcze czułem się świetnie. Obok mnie jechał Arek Krzesiński, zamieniliśmy parę słów (to dziwne, że dałem radę cokolwiek z siebie wystękać :P ).
Podjazd był dość stromy, z luźnymi kamieniami. Arek poszedł do przodu, Kania też. Ja jechałem tuż za kołem Mateusza Bielenia. Kiedy wyjechaliśmy na szczyt zaczęło się błoto. Było delikatnie pod górę, ale jechało się dosłownie jak po maśle, bo rower wyprawiał co chciał. Jeszcze jak była droga pochylona, to już w ogóle strach, bo każda próba przyspieszenia kończyła się efektownym driftem ;)
Cały czas jechałem z Mateuszem. Zaczął się zjazd... hardcorowy, bo nie dość, że po trawie, to jeszcze z koleinami głębokimi na pół koła z tak samo głębokim błotem :D W sumie to śmialiśmy się zjeżdżając po tym, ale chwila nieuwagi i lot przez kierownicę pewny.
Zaczął się zjazd szutrowy. Pocisnąłem trochę. Na moment nawet odskoczyłem i przed sobą widziałem tylko Roberta Albrychta, którego dogoniłem i chciałem jechać na asfalcie po zmianach. Zaraz za mną przyjechało kilku zawodników, m.in. z PSK. Kiedy jechaliśmy jeden za drugim nagle lewą stroną przemknął Mateusz Bieleń. Zagrał mi na ambicji i zacząłem go gonić. Teraz wiem, że nie powinienem się odrywać od chłopaków, którzy jadą za mną, ale dostałem takiego przypływu mocy, że pognałem co sił i wreszcie go dogoniłem. Kiedy dojechałem do niego pokazał mi, żebym zrobił zmianę :D Jedyne co potrafiłem odburknąć, to że „staram się”. Niestety po tej pogoni nie miałem siły wyjść na zmianę, mimo że bardzo chciałem. Zaraz po tym jak doszedłem Mateusza doszli nas chłopcy, którzy jechali za mną. Wtedy już w kupie zaczęliśmy pracować. Po kolei wychodząc na zmiany cały czas widzieliśmy pierwszą grupę. Dość długo jechaliśmy razem. Zaczął się podjazd, dla mnie, kat. Nie było jakoś stromo, ale tak grząsko, że ciężko było ukręcić. Do tego wpadłem w koleinę, zakręciło mną i musiałem się podeprzeć. W tym czasie reszta odjechała.
Widziałem jak się oddalają, a na plecach czułem już oddech tych, którzy nas gonili. Zaczął się podbieg. Coś we mnie pękło... nie dawałem rady nawet prowadzić roweru. Wyprzedzali mnie jeden za drugim. Buty momentami zostawały w błocie, straciłem wszelką motywację. Jakoś się doturlałem do szczytu. Zaczął się zjazd, trochę odpocząłem, ale już nie było tej woli walki.
Niestety brakowało jej niemal do samego końca. Czołgałem się po tym błocie, w Bartnem była już taka paciara, że żałowałem, że w ogóle tutaj przyjechałem. Nie dość, że pogoda paskudna, większość moich bezpośrednich rywali jedzie kawał drogi przede mną, to jeszcze grzęznę w tym błocie i niszczę sprzęt. Przełamałem się na bufecie tuż przed Magurą. Zobaczyłem zawodnika PSK i jeszcze jednego zawodnika, chyba ze sklepu azymut, którego szybko na podjeździe dogoniłem i na szczycie Magury miałem już niezłą przewagę. Znowu mi się dobrze jechało, szkoda, że tak późno.
Na zjeździe z Magury uważałem niesamowicie, bo wystarczyło przyblokować przednie koło nawet na kamieniu i lot był pewny. Na szczęście udało się to zjechać, tak jak rok temu w tym samym miejscu wypadłem z trasy :D Nic się człowiek nie nauczył... No ale zjechałem. W tym roku na tym długaśnym zjeździe miałem amortyzator, więc było znośnie, chociaż niestety strasznie stwardniał mój sid. Zastanawiałem się nawet czy on nie jest po prostu zablokowany, bo wydawało się, że nie pracuje.
Po zjeździe zaczął się krótki podjazd i łąka. Przesiąknięta, z wysoką trawą. Jakoś przejechałem. Potem las. Było sporo błota, ale dało się jechać bez problemu. Kiedy zaczął się ostatni zjazd coś mi nie grało z tylnym hamulcem. Przy hamowaniu zaczął tak trzeć, że myślałem, że to już koniec klocków. Na całe szczęście to było tylko błoto, a hamulce nadal hamują idealnie. Dość asekuracjnie przejechałem singletrack, który rok temu wybudowałem z Grześkiem :P Jestem z niego dumny, bo nie dość, że został, to jeszcze jest uczęszczany przez turystów :D
Pomknąłem już do mety asfaltami, nie mając nikogo za sobą. Wjechałem na metę 10. open i 5. w kategorii M2. Niestety z dość dużą stratą do zwycięzcy, przez co był to mój najgorszy wynik do tej pory. W drużynówce zdobyliśmy 2 miejsce i dostaliśmy za to fajne medale ;)
Ogólnie rzecz ujmując, nie był to dla mnie dobry maraton. Parę razy poleciałem przy bardzo małej prędkości przez kierownicę. Tętno też było takie sobie, jedynie końcówkę pojechałem mocniej. Być może nie wyszło przez to, że cały tydzień byłem z Zakopanem albo Krakowie i z rowerem ostatni kontakt miałem na maratonie w Sanoku... nie wiem. Powinienem być wypoczęty, może byłem... ale aż nadto :D
Zobaczymy co da się zrobić w Komańczy. Wiem, że mam już końcówkę klocków hamulcowych i dobrze byłoby je wymienić przed Komańczą. Do najbliższego maratonu pewnie pojeżdżę do szosie Prucka, ewentualnie na levelu. Chyba, że deszcz przestanie lać, to na scottcie wyskoczę do Gorajowic.
Zdjęcia za uprzejmością Basi
Pozdrawiam,
Wojtek Wantuch