To był maraton zagadka. Pod każdym względem. Rok temu nadłożyłem 25 km ze względu na dupne oznakowanie trasy. Teraz miało być lepiej. I było! Nawet sam napisałem wytyczne do oznakowania trasy, z których w mniejszym lub większym stopniu skorzystali organizatorzy i po opiniach na forum widać, że trasa rzeczywiście była świetnie oznaczona :)
Natomiast druga sprawa to ja. Przez cały tydzień, a właściwie przez dwa tygodnie siedziałem przed biurkiem i zakuwałem do sesji. Jedynie 2-3 dni przerwy na Puchar Smoka i jakiś delikatny trening, żeby nie zapomnieć jak się jeździ. Bałem się, że taki start z marszu nic dobrego nie przyniesie. Dodatkowe problemy z transportem na maraton jeszcze bardziej mnie w tym utwierdziły.
Ale po kolei...
Dzień zaczął się pobudką o 5:30. Wstałem i postawiłem wodę. Następnie poszedłem spać dalej :D Po 10 minutach wstałem i dokończyłem śniadanie, rozrobiłem izotonik i poszedłem do Wiktora. Rower już był w Kluszkowcach. O 6:15 wyjechaliśmy z Jasła. Mogliśmy godzinę później, bo Wiktor nie wiedział, że start jest dopiero o 11 :) Ale za to mieliśmy mnóstwo czasu, żeby się przygotować.
Przez całą drogę do Kluszkowiec towarzyszyło nam słońce, a chmury pokazały się dopiero kiedy wjechaliśmy do Kluszkowiec. Potem coraz więcej tych chmur i więcej, aż w końcu przykryły całe niebo. Miny wszystkim zrzedły nieco, bo się zapowiadało świetnie.
Do Kluszkowiec przyjechaliśmy punktualnie o 8:30. Od razu poszedłem do biura załatwić wszystko. Przeglądnąłem rower, zamontowałem uchwyt na pompkę, bo drugiej nie chcę zgubić, tak jak w Muszynie. Pogadałem sobie chwilę ze znajomymi, w międzyczasie zamówiłem sobie masaż. A właśnie... :) Po Akademickich Mistrzostwach Polski bardzo mi się spodobał masaż, a że w Kluszkowcach była okazja to poprosiłem o masaż przedstartowy. Zarezerwowałem sobie na 10:40 po rozgrzewce na rowerze.
Przebrałem się, posmarowałem łańcuch, dopompowałem koła. Przez tydzień w obu koła ciśnienie spadło o całą 1 atmosferę, co mnie zdziwiło, bo koła nie były jakieś specjalnie sflaczałe :) Tubeless górą!
Chwilę po 10 byłem przygotowany. Wszystko spakowane do kieszonek, bidony i plecak na miejscu. Ruszam na rozgrzewkę. Delikatnie bardzo pokręciłem w okolicach miasteczka i poszedłem na masaż. Miła pani zaczęła od pleców, potem szybki masaż nóg. Cały czas słyszałem speakera odmierzającego minuty do startu. Miałem trochę stres, bo się przedłużał ten masaż. Wszyscy zawodnicy już stali w sektorach, a ja w samych spodenkach sobie leżałem na masażu :D Natomiast nie obawiałem się, że będę musiał startować z końca, bo mamy teraz na cyklo sektory i nie ma z tym problemu :)
Na 5 minut przed startem pani skończyła masaż i pojechałem na start. Ustawiłem się zaraz za pierwszym sektorem. Uruchomiłem pulsometr, żeby nie było znowu tak, że zapomniałem i w połowie trasy sobie przypominam, że go nie wystartowałem.
Została minuta do startu. Całkiem spokojnie wpinam jedną nogę i czekam na odliczanie. Tutaj, w przeciwieństwie do Pucharu Smoka wiadomo kiedy będzie start i jest przed nim odliczanie. 5..4...3...2...1 Start! Poszli! Ale spokojnie bardzo. Miałem okazję dojechać do czuba. Parę zakrętów na wąskich uliczkach wioski i od razu solidny asfaltowy podjazd. Udało mi się utrzymać w przodzie, ale po chwili, kiedy asfalt przeistoczył się w świeżo wysypaną kamieniami drogę byłem zmuszony zejść i prowadzić. Bardzo mnie to zirytowało. Wtedy też zacząłem myśleć o tym, że przecież w tygodniu nie jeździłem, a jadę, a raczej biegnę jak szaleniec. Trochę mnie to zdemotywowało i odpuściłem. Jednak psychika wygrała...
Na szczycie góry nie widziałem już czołówki w ogóle. Dojechał do mnie jeden z zawodników. Nie wiem czy nie LoveBeer w czarno niebieskim stroju. No i jechaliśmy we dwójkę. Czułem, że mi nie idzie. Powinienem jechać z przodu, a nawet nie widzę czołówki. Zaczął się zjazd. Jakiś lęk mnie dopadł po Foluszu i nie chciałem ryzykować, bo było ślisko i było sporo kamieni. Wydawało mi się, że jadę bezpiecznie i asekuracyjnie, ale szybko zweryfikowałem swoje przypuszczenia. Na jednym ze zjazdów, gdzieś w krzakach, z tego co pamiętam, natrafiłem nagle na wystający kamień. Nie było szans go zauważyć... Miałem wielkie szczęście, bo cały czas jechałem z tyłkiem za siodełkiem. Tylko dzięki temu nie poleciałem przez kierownicę. Przejechałem natomiast kilka metrów na przednim kole z wypiętą jedną nogą. To cud, że się nie wywróciłem! Cały czas jechał za mną inny zawodnik, więc prawdopodobnie widział całą sytuację. Zaraz po tym jak tylne koło opadło, a ja się wpiąłem powiedziałem do siebie na głos: Wojtek! Uważaj jak zjeżdżasz i żyj!
To był moment przełomowy. Obudziłem się po prostu i sobie przypomniałem po co tu przyjechałem. Zacząłem zapierniczać co sił. Nie widziałem czołówki, ale sobie postanowiłem, że na ile mogę zbliżę się do nich. Cały czas na zjeździe dokręcałem (droga była szeroka i prosta, więc nie bałem się już). Fragmentami asfalt, fragmentami szuter, przejazdy przez rzekę. Rozkręciłem się, ale czołówki nie było widać. Nagle widzę rozwidlenie dróg. Chcę skręcać w prawo, ale nagle niespodzianka. Czołówka jedzie w moją stronę. Pięć albo 6 osób wypada wprost na mnie. Pomylili trasę, tak jak ja. Takiej okazji nie mogłem zmarnować. Jechaliśmy razem i nie odpuszczałem.
Zaczął się spory podjazd. Powoli zaczęliśmy się rozdzierać. Też nie wytrzymałem tempa i odjechało mi chyba 3 zawodników. Natomiast cały czas widziałem przed sobą Mateusza Bielenia. Widziałem, że podjazdy mu nie idą. Nawet momentami prowadził w miejscach, gdzie ja spokojnie podjeżdżałem. Dogoniłem go po chwili i jechaliśmy razem. Powiedział mi, że założył szosową kasetę... Za nami dwóch zawodników, nie wiem czy dobrze kojarzę, ale chyba z PSK.
Co chwilę przed nami ukazywały się ścianki. Mateusz nawet nie chciał na nie patrzeć, a ja ile mogłem, tyle podjeżdżałem. Tyle, że z prędkością taką z jaką Mateusz prowadził rower :D Przejechaliśmy tak kilka kilometrów, góra-dół-góra-dół. Wydawało się w ogóle, że cała trasa jest pod górę :D Coraz więcej było krótkich ścianek. Co chwilę trzeba było schodzić z roweru albo zapierdzielać na młynku. Nie przeszkadzało mi to. Czułem się nieźle. Widziałem, że dochodzi nas dwójka zawodników i przycisnęliśmy trochę. Ja przycisnąłem nawet bardziej :) Małymi krokami odskakiwałem i po chwili nie widziałem już nikogo za sobą.
Zaczął się dość sztywny, błotnisty podjazd, który po chwili przemienił się w okropny podbieg. Biegłem obok roweru i nagle nie wiadomo skąd, niewiadomo gdzie, przewróciłem się na bok razem z rowerem. Nie mogłem się nadziwić co się stało. Z ziemi wystawał malutki pieniek. Tyle, że zakamuflowany w kolorze ziemi. Dobrze, że sobie nic nie skręciłem. Trochę mnie to wybiło z rytmu i dogonił mnie za momont Mateusz Bieleń. Nie przejąłem się. Natomiast obwieścił mi, że mój numer wisi na jednej agrafce! To było nieszczęście, bo musiałem całkiem się zatrzymać i przez prawie dwie minuty mordować się z tym numerem. Problem był taki, że agrafki były stare i nie chciały za cholerę się trzymać. Plecak też był dość gruby, mnie zaczął napływać pot do uczu i miałem problem, żeby w ogóle przebić się przez plecak. Jak już mi się to udało, to pojawił się kolejny problem. Rozdarł się ten papier... Znowu musiałem się przebijać. Jakoś się udało i numer wisiał tylko na dwóch agrafkach, bo tylko tyle zostało :) Straciłem sporo. Wyprzedziła mnie trójka albo dwójka zawodników, których widocznie bardzo to zmotywowało i zaczęli zapierdzielać jeszcze bardziej :D
Mnie za to to zdemotywowało, bo tyle się okręciłem, żeby zrobić przewagę, a potem w tak beznadziejny sposób stracić. No ale nic, trzeba jechać. Dostrzegłem przed sobą zawodnika. Przyspieszyłem i wyprzedziłem go łatwo. Potem dotarłem do drugiego i od tego momentu jechałem już sam.
Zaczął się zjazd z Lubania. Tam gdzie się dało, tam jechałem szybko. Tam gdzie widziałem kamienie i dużo błota odpuszczałem. W pewnym momencie zauważyłem, że nie ma oznaczeń. Pomyslałem, że może źle jadę. Rzeczywiście. Krzyczałem chwilę, nikt nie odpowiadał, więc wróciłem do góry. Na szczęście tylko jakieś 50 metrów... Widzialem po prawej stronie przemykającego kolarza, którego wyprzedzałem chwilę temu. Pomyślałem, że pojadę na skróty, ale ten gąszcz był tak gęsty, że wolałem nie ryzykować. Kiedy dojechałem do rozjazdu gdzie pomyliłem trasę dojechał do mnie Sławek Skóra. Szybko mu na zjeździe odjechałem i zacząłem gonić zawodnika, który mi uciekł w czasie gdy się zgubiłem. Chociaż „szybko” to pojęcie względne, bo zjazd był tak techniczny, że o szybkości ciężko w tym kontekscie powiedzieć cokolwiek :)
Natomiast od tego momentu zaczęła się prawdziwa walka. Cisnąłem co sił, żeby tylko dogonić tego zawodnika. Teraz już nie pamiętam czy go w końcu wyprzedziłem ponownie, ale chyba nie. W każdym razie wydawało mi się, że gonię co sił. Jednak nawet patrząc na pusometr miałem momentami tętno poniżej 180... Co oznaczało, że się opierdzielałem. Z każdym zakrętem miałem nadzieję, że zobaczę kogoś przede mną. Jednak do samej mety już nikogo nie zobaczyłem z mega ani za mną ani przede mną.
Pytałem się tylko ilu zawodników jest przede mną. Obsługa podawała, że jestem 4. Bardzo mnie to motywowało do tego, żeby nie odpuścić i rzeczywiście nie odpuszczałem, chociaż jadąc samemu jest bardzo ciężko nadrobić...
Czułem się dobrze, plecy tylko dawały o sobie znać. W podjazdach miałem całą nadzieję, bo dość dobrze mi szło na nich i mogłem sporo zyskać. Cisnąłem co sił. Na stoperze miałem już 2 godziny. Spodziewałem się, że jeszcze jakieś 30 minut jazdy, bo takie mniej więcej czasy był rok temu. Niestety, przeliczyłem się. Pytałem się na każdym punkcie ile do mety, ale nikt mi nie potrafił odpowiedzieć ani razu. Muszę jednak licznik zamontować, bo to nie ma sensu. Nie wiem nawet jak siły rozłożyć.
Natomiast gdzieś przeczuwałem, że meta już niedługo. W końcu zobaczyłem, że coś się dzieje. Nagle z prawej strony zaczęły przemykać kolorowe postaci na rowerach ;) To krzyżówka wszystkich dystansów :) Akurat dojechał do mnie Tomek Biesiadecki, który jechał giga i razem zaczęliśmy zjeżdżać ostatni zjazd. Zjazd bardzo hardcorowy! Tyle błota, to na całej trasie w sumie nie było :D A jaki niebezpieczny. Wiedziałem, że już lada moment będzie koniec, więc teraz tym bardziej głupio byłoby się wyłożyć i stracić 4 miejsce. Dlatego Tomek pojechał do przodu, a ja sobie spokojnie zjechałem.
Wyjechalismy na asfalt. Dogoniłem Tomka i jechaliśmy razem. Mama Arka Krzesińskiego kibicowała dzielnie i jako jedyna na trasie wiedziała ile do mety :) Krzyknęła, że 3,5 km. Zaczął się podjazd i od razu mu odjechałem. Tomek miał w nogach dwa razy tyle co ja, więc to oczywiste. Zaczął mi się kleszczyć łańcuch. Tylko tego brakowało. Zszedłem i prowadziłem, żeby tylko nie urwać. Poznałem, że to już ta sama droga, którą rok temu zjeżdżaliśmy do mety. Cisnąłem dość mocno, żeby jeszcze czas mieć jak najlepszy.
Pozostał natomiast wielki niedosyt, bo zawodnik, który był 3 open wyprzedził mnie wtedy kiedy zgubiłem się. Niestety. Ale i tak bardzo się cieszyłem. Na moje szczęście był to zawodnik z M3, co dla mnie oznaczało, że jestem trzeci w kategorii i po raz pierwszy w tej edycji Cyklokarpat stanę na podium :) Bardzo, ale to bardzo się cieszę.
To był, bez względu na różne przygody, jeden z najbardziej udanych dla mnie maratonów. Nie tylko ze względu na dobry wynik, ale też na malowniczą i świetnie przygotowaną trasę, całą oprawę maratonu i jak zwykle genialną atmosferę. Miałem też okazję spróbować masażu przed i po starcie – na pewno nie szkodzi :)
Miałem w niedzielę sobie wystartować w Pucharze Tarnowa, ale raz, że nikt się nie wybierał, a dwa, całą niedzielę tak paskudnie lało, że ani mi w głowie było się masakrować. Chociaż pudło mogłoby być, bo największe wycinaki pojechały do Kielc na Mistrzostwa Polski.
Teraz siedzę na końcu autobusu do Krakowa i kończę pisać tą relację, a potem powrót do szarej rzeczywistości. Do sesji, sesji i żeby nie było, do sesji! W środę myślę wrócić do Jasła, w niedzielę wystartować w Smoku w Nowym Żmigrodzie, o ile będzie ładna pogoda, a 3 lipca wystartować na maratonie w Pruchniku. Tylko ta sesja...