Ladoco w Pruchniku
Niedziela, 3 lipca 2011
· Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Marny to start dla mnie był...
Ale zacznę od pogody. Pierwszy raz od czasu kiedy jeżdżę do Pruchnika pogoda i warunki na trasie zapowiadały się nieciekawie.
W dniu zawodów było jasne, że błoto będzie na pewno, a i chmury złowieszczo groziły deszczem, który czekał na zawodników jadących giga. Niestety deszcz to nie było najgorsze, co czekało na niektórych zawodników. Już na pierwszym zjeździe doszło do jednego z najgroźniejszych wypadków w historii cyklokapat. Jacek Kulikowski z kategorii M5 niefortunnie uderzył w drzewo i oprócz złamań stracił przytomność i z tego co mi wiadomo także przestał oddychać. Szczęście w nieszczęściu jechał za nim zawodnik-lekarz i dwóch innych zawodników, którzy natychmiast udzielili mu pomocy i uratowali mu życie.
Ten przypadek pokazuje jak niewiele trzeba... na tym samym zjeździe Marcin Mokrzycki wpadł na Mateusza Durała, a rok temu na tym samym zjeździe zaliczyłem piękny lot przez kierownicę z bonusowym złapaniem roweru w powietrzu. Mateusz Dachowski się wtedy ze mnie śmiał, a parę sekund później też leżał :) Pozornie prosty zjazd okazał się jednym z najniebezpieczniejszych na trasie pruchnickiego maratonu.
Ale przejdźmy już do rzeczy. Co było źle? Wszystko. Na tym mógłbym zakończyć ten wpis, bo każda czynność przed startem, a raczej ich braki były złe lub nie tak wykonane jak należy. Ale wymienię najgorsze błędy.
Przede wszystkim pośpiech mnie zgubił. Przyjechaliśmy niby wcześnie, bo przed 9:00. Kolejek do biura nie było, do toalety też nie. Natomiast zamiast się przygotowywać do maratonu, zrobiłem sobie wycieczkę po miasteczku zawodów. A to spotkałem jednego znajomego, a to drugiego i tak minuty uciekały.
Około 9:30 pomyślałem sobie, że pasuje się ubrać. Ubierałem się chyba 10 minut, bo co chwilę o czymś sobie przypominałem, a to, że zapomniałem dętki spakować, a to że żeli nie mam... i nie było gdzie kupić (z tego powodu jechałem tylko na izotoniku). No i bidon i bukłak pusty.
Gorączkowo zacząłem wypytywać dookoła czy ktoś ma jakieś koksy. Dopiero od Tomka Gardziny pożyczyłem trochę, ale przeszedłem się jeszcze do biura i okazało się, że Grzesiek ma zapas arbuzowego sisa, rozrobi go i sobie naleję. No i całe szczęście, bo jechałem na tym, na czym zwykle jadę :)
Do startu jakieś 10 minut, a ja dopiero zakładam kask. Świetnie. Jeszcze sobie przypomniałem, że pasowałoby się rozciągnąć troszeczkę. Parę skłonów, jakieś wygibasy... pojechałem.
Ale znowu... zapomniałem dopompować koła. Kolejne minuty poszły. Cały w nerwach, nie wiem czego zapomniałem, wiem tylko, że start lada moment. Podjechałem na linię startu. Zawodnicy jeszcze jeździli wokół stadionu. Dołączyłem się i zrobiłem 2 albo 3 pełne okrążenia. Niestety nie rozgrzało mnie to i rozgrzewka była dopiero na pierwszym podjeździe.
Ustawiłem się w sektorze i ruszyliśmy. Czułem, że nie jest dobrze. Tętno takie sobie, nie mam bojowego nastawienia, nie zależy mi... Jadę niby w tej pierwszej grupce, wyprzedzam co jakiś czas, bo ktoś odpada, ale sam też odpadłem. Wyprzedziło mnie kilka osób, między mną a czołówką zrobiła się przepaść i chyba wtedy odpuściłem, mimo że tak naprawdę całkiem nieźle jechałem pod górę.
Dojechałem na szczyt. Teraz z asfaltowej drogi wjeżdżaliśmy gęsiego do lasu. Pamiętając ubiegły rok, odpuściłem zjazd i jechałem spokojnie, byle tylko nie wyłożyć. Wyprzedził mnie wtedy zawodnik z PSK i już go nie widziałem.
Zaczęły się podbiegi. Zero motywacji. Szedłem zamiast biec, widziałem jak biegnący zawodnicy się oddalają. Po prostu nogi nie chciały się przepalić...
Z upływem czasu coraz lepiej mi się jechało, byłem po prostu rozgrzany. Doszedłem do Marcina Mokrzyckiego. Pociągnęliśmy trochę i doszliśmy do innej grupki, albo to ona doszła nas... już nie pamiętam. W każdym razie po zmianach darliśmy co sił. Jechało mi się na tyle dobrze, że po wjeździe do lasu odskoczyłem grupie i samotnie pokonałem resztę dystansu.
Szczególnie dobrze jechało mi się w miejscach gdzie było stromo, ale dało się jechać. Na nazwanej „Golgotą” górze wyprzedziłem kilku kolarzy, między innymi Krzyśka Gierczaka. Pożyczyłem też koledze, który urwał łańcuch, smar. Dokładnie okrążenie później sam go potrzebowałem, ale że było już z górki to jakoś dałem sobie bez niego rady.
Całkiem dobrze jechało mi się ostatnie kilometry. Jednak za dobrze... nie dałem z siebie wszystkiego, wjechałem na metę czując wielki niedosyt i żal do siebie, że odpuściłem. Ostatecznie przyjechałem 9 w kategorii i 5 open.
Nie wiem na ile to była przyczyna fizyczna, a na ile psychiczna, bo niby maraton ten był zaraz po sesji. Nie jeździłem praktycznie przez dwa tygodnie, ostatnią rzeczą, o której myślałem był rower. Przesiedziałem całe dwa tygodnie za biurkiem i w garniaku na egzaminach. Może mnie to wykończyło, a może świadomość tego, że jadę bez specjalnego przygotowania na ten maraton? Nie wiem, ale na pewno wszystko mogłem poprawić.
Kolejne zawody to Amatorskie Mistrzostwa Podkarpacia, które będą jednocześnie eliminacją do Amatorskich Mistrzostw Polski. Mam nadzieję, że ogarnę się...
Ale zacznę od pogody. Pierwszy raz od czasu kiedy jeżdżę do Pruchnika pogoda i warunki na trasie zapowiadały się nieciekawie.
W dniu zawodów było jasne, że błoto będzie na pewno, a i chmury złowieszczo groziły deszczem, który czekał na zawodników jadących giga. Niestety deszcz to nie było najgorsze, co czekało na niektórych zawodników. Już na pierwszym zjeździe doszło do jednego z najgroźniejszych wypadków w historii cyklokapat. Jacek Kulikowski z kategorii M5 niefortunnie uderzył w drzewo i oprócz złamań stracił przytomność i z tego co mi wiadomo także przestał oddychać. Szczęście w nieszczęściu jechał za nim zawodnik-lekarz i dwóch innych zawodników, którzy natychmiast udzielili mu pomocy i uratowali mu życie.
Ten przypadek pokazuje jak niewiele trzeba... na tym samym zjeździe Marcin Mokrzycki wpadł na Mateusza Durała, a rok temu na tym samym zjeździe zaliczyłem piękny lot przez kierownicę z bonusowym złapaniem roweru w powietrzu. Mateusz Dachowski się wtedy ze mnie śmiał, a parę sekund później też leżał :) Pozornie prosty zjazd okazał się jednym z najniebezpieczniejszych na trasie pruchnickiego maratonu.
Ale przejdźmy już do rzeczy. Co było źle? Wszystko. Na tym mógłbym zakończyć ten wpis, bo każda czynność przed startem, a raczej ich braki były złe lub nie tak wykonane jak należy. Ale wymienię najgorsze błędy.
Przede wszystkim pośpiech mnie zgubił. Przyjechaliśmy niby wcześnie, bo przed 9:00. Kolejek do biura nie było, do toalety też nie. Natomiast zamiast się przygotowywać do maratonu, zrobiłem sobie wycieczkę po miasteczku zawodów. A to spotkałem jednego znajomego, a to drugiego i tak minuty uciekały.
Około 9:30 pomyślałem sobie, że pasuje się ubrać. Ubierałem się chyba 10 minut, bo co chwilę o czymś sobie przypominałem, a to, że zapomniałem dętki spakować, a to że żeli nie mam... i nie było gdzie kupić (z tego powodu jechałem tylko na izotoniku). No i bidon i bukłak pusty.
Gorączkowo zacząłem wypytywać dookoła czy ktoś ma jakieś koksy. Dopiero od Tomka Gardziny pożyczyłem trochę, ale przeszedłem się jeszcze do biura i okazało się, że Grzesiek ma zapas arbuzowego sisa, rozrobi go i sobie naleję. No i całe szczęście, bo jechałem na tym, na czym zwykle jadę :)
Do startu jakieś 10 minut, a ja dopiero zakładam kask. Świetnie. Jeszcze sobie przypomniałem, że pasowałoby się rozciągnąć troszeczkę. Parę skłonów, jakieś wygibasy... pojechałem.
Ale znowu... zapomniałem dopompować koła. Kolejne minuty poszły. Cały w nerwach, nie wiem czego zapomniałem, wiem tylko, że start lada moment. Podjechałem na linię startu. Zawodnicy jeszcze jeździli wokół stadionu. Dołączyłem się i zrobiłem 2 albo 3 pełne okrążenia. Niestety nie rozgrzało mnie to i rozgrzewka była dopiero na pierwszym podjeździe.
Ustawiłem się w sektorze i ruszyliśmy. Czułem, że nie jest dobrze. Tętno takie sobie, nie mam bojowego nastawienia, nie zależy mi... Jadę niby w tej pierwszej grupce, wyprzedzam co jakiś czas, bo ktoś odpada, ale sam też odpadłem. Wyprzedziło mnie kilka osób, między mną a czołówką zrobiła się przepaść i chyba wtedy odpuściłem, mimo że tak naprawdę całkiem nieźle jechałem pod górę.
Dojechałem na szczyt. Teraz z asfaltowej drogi wjeżdżaliśmy gęsiego do lasu. Pamiętając ubiegły rok, odpuściłem zjazd i jechałem spokojnie, byle tylko nie wyłożyć. Wyprzedził mnie wtedy zawodnik z PSK i już go nie widziałem.
Zaczęły się podbiegi. Zero motywacji. Szedłem zamiast biec, widziałem jak biegnący zawodnicy się oddalają. Po prostu nogi nie chciały się przepalić...
Z upływem czasu coraz lepiej mi się jechało, byłem po prostu rozgrzany. Doszedłem do Marcina Mokrzyckiego. Pociągnęliśmy trochę i doszliśmy do innej grupki, albo to ona doszła nas... już nie pamiętam. W każdym razie po zmianach darliśmy co sił. Jechało mi się na tyle dobrze, że po wjeździe do lasu odskoczyłem grupie i samotnie pokonałem resztę dystansu.
Szczególnie dobrze jechało mi się w miejscach gdzie było stromo, ale dało się jechać. Na nazwanej „Golgotą” górze wyprzedziłem kilku kolarzy, między innymi Krzyśka Gierczaka. Pożyczyłem też koledze, który urwał łańcuch, smar. Dokładnie okrążenie później sam go potrzebowałem, ale że było już z górki to jakoś dałem sobie bez niego rady.
Całkiem dobrze jechało mi się ostatnie kilometry. Jednak za dobrze... nie dałem z siebie wszystkiego, wjechałem na metę czując wielki niedosyt i żal do siebie, że odpuściłem. Ostatecznie przyjechałem 9 w kategorii i 5 open.
Nie wiem na ile to była przyczyna fizyczna, a na ile psychiczna, bo niby maraton ten był zaraz po sesji. Nie jeździłem praktycznie przez dwa tygodnie, ostatnią rzeczą, o której myślałem był rower. Przesiedziałem całe dwa tygodnie za biurkiem i w garniaku na egzaminach. Może mnie to wykończyło, a może świadomość tego, że jadę bez specjalnego przygotowania na ten maraton? Nie wiem, ale na pewno wszystko mogłem poprawić.
Kolejne zawody to Amatorskie Mistrzostwa Podkarpacia, które będą jednocześnie eliminacją do Amatorskich Mistrzostw Polski. Mam nadzieję, że ogarnę się...