Wpisy archiwalne w kategorii

Zawody

Dystans całkowity:757.00 km (w terenie 591.00 km; 78.07%)
Czas w ruchu:72:29
Średnia prędkość:10.44 km/h
Maksymalna prędkość:90.00 km/h
Maks. tętno maksymalne:209 (102 %)
Maks. tętno średnie:194 (95 %)
Suma kalorii:27386 kcal
Liczba aktywności:23
Średnio na aktywność:32.91 km i 3h 09m
Więcej statystyk

Wyścig szosowy Klasyk Beskidzki k. Gorlic - dobry start ;)

Wtorek, 3 maja 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
To dopiero niespodzianka. Trzeciego maja po raz pierwszy w życiu byłem, razem z JSC na wyścigu szosowym w Łosiu (miejscowość Łosie, ale odmienia się niestandardowo). Na pożyczonej od Prucka szosie dałem czadu :D

Zacznę od pogody. Miał być śnieg! W sobotę prognoza była taka, że będzie mróz i opady śniegu. Odpuściłem wtedy i nie wpłaciłem kasy za wyścig, bo nie chciałem ryzykować choroby w tygodniu drugiego rzutu MLA. W poniedziałek jeszcze pogoda była w miarę, ale prognoza taka, że deszcz będzie. Umówiliśmy się tak, że jak nie będzie deszczu to jedziemy. No i rzeczywiście. Rano przepiękna słoneczna pogoda :)

Dalej już było coraz przyjemniej. O godzinie 8:00 byliśmy w biurze zawodów. Niespodzianka. Na krześle przed biurem siedział Dawid Miś, reprezentant AGH ;) Tak samo był zaskoczony jak ja. Pogadaliśmy dosyć długo i poszliśmy się przebierać. Wyszykowałem szosę, siebie. Nasmarowałem trochę nogi maścią końską, bo jednak było chłodnawo, ale słonecznie :)

Start planowany był na godzinę 10:00, ale frekwencja zaskoczyła orgów i musieli dodrukowywać numery :D W międzyczasie pojawił się Romek Pietruszka. Był też Michał Jemioło. Czyli dokładnie połowa męskiej reprezentacji AGH ;) Tylko Dawid jechał w AGH-owym stroju.

Oprócz tego również Janek vel. Bradi przyjechał z Krakowa i całkiem ładnie pojechał ;)

Jak wyglądał sam wyścig. Hardcorowo. Nie popatrzyłem na mapę. Nie miałem licznika. Nie miałem żadnej taktyki, oprócz tej, żeby nie odpaść od początku stawki i utrzymać się w czubie możliwie długo.

O godzinie 10:30 na wystrzał ruszyło 150 kolarzy. Każdy żądny wyścigu. Niektórzy wymiękli przy pierwszym podjeździe. Ja też zapiekłem uda... przyznaję się. Ale pierwsze koty za płoty i średnim tempem jechaliśmy w peletonie. Mniej więcej w ćwiartce dystansu wyrwała się ucieczka, którą szybciorem peleton wchłonął. Ja jechałem sobie spokojnie parę rzędów za pierwszymi zawodnikami, co było dobre, bo kontrolowałem w miarę wszystko.

Gdzieś w połowie dystansu coś się zaczęło dziać. Solidny podjazd chyba do Wysowej (pamiętam go z rajdu) i się porwał peleton. Ja też zostałem w tyle. Ale udało mi się przycisnąć, pojechać chwilę po zmianach i dogonić peleton. Dojechaliśmy i w wychudzonym peletonie jechaliśmy do najbardziej stromego ok. 15% podjazdu. Chwilę wcześniej Romek pytał kiedy będzie jakiś większy podjazd. To był właśnie ten podjazd.

Zaczęła się cisza przed burzą w peletonie. Zjechaliśmy z zapory z prędkościami bliskimi 90 km/h – niezbyt mądre w sumie, chociaż droga prosta. Zaraz po zjeździe wszystko jakby zwolniło. Czuć było, że zbliżamy się do czegoś fest. No i rzeczywiście. Zobaczyłem podjazd, który pamiętam z wycieczek rowerowych. Wiedziałem, że będzie hardcorowo. I tak było.

Wszyscy wyskoczyli jak torpedy. Tyle, że droga była rozwalona i jechaliśmy po szutrze. To cud że nikt nie stracił zębów, bo kamienie odbijały się od kasków. Ale po szutrze był już tylko asfalt i to niespodziewanie długi. Widziałem, że Kamil, Kania i chłopaki z AGH ruszyli to i ja postanowilem zrobić to samo. Cisnąłem co sił, ale nie dałem rady tak szybko jak oni podjechać. Kamil coś zwolnił, to go dogoniłem i już razem jechaliśmy. Kamil mi wtedy dał dobrą radę, żebym nie odpuścił koła Mateuszowi Woźniakowi i opłaciło się. Chwilę pojechał mi na kole i doszliśmy małą grupkę. Od tego podjazdu jechaliśmy już w zasadzie w kilka osób.

Jechaliśmy w miarę możliwości po zmianach. Romek i Michał byli przed nami. Z tego co pamiętam, to Dawid jechał w grupie razem z Kanią. Kania się im urwał i gnał w parze z Michałem Małyszą. My natomiast dzielnie goniliśmy w kilka osób. Po kilku kilometrach doszliśmy grupę Dawida i już razem gnaliśmy do mety. „Niepochłonięty” został tylko Michał Jemioło – gratulacje dla niego, bo jechał bardzo długo sam i w zasadzie został wchłonięty dopiero 2-3 km przed metą.

Rozpoczął się ostatni kilometr wyścigu. Szkoda, że myślałem, że jeszcze raz będziemy robić ten 15% podjazd :D Kiedy dojeżdżaliśmy do krzyżówki zamiast jechać prosto pod górę policjant skierował naszą grupkę w prawo. Wtedy dopiero do mnie dotarło, że to już finish będzie. W 11-osobowej grupie jechaliśmy do mety. Szepnąłem to Kamilowi, że finishujemy, ale chyba nie miał już siły.

Wtedy szybko przemyślałem jak to rozegrać. Przyczaiłem się za pierwszymi zawodnikami, żeby jak najdłużej siedzieć im na kole i reagować od razu na każdy ich ruch. Tak było. Kiedy już widzieliśmy na prostej tłum kibiców wiedzieliśmy, że to już meta.

Zaczęło się! Z przodu przycisnęli. Dzięki temu, że się przygotowałem na jeszcze jeden podjazd miałem dość siły na to, żeby teraz jeszcze finishować. Nie chciałem jeszcze się wychalać zza nich i jechałem tuż za kołem. Jakieś 50 m do mety zjechałem na prawo i zacząłem na stojąco cisnąć ile sił.
Czułem jak się koła gną i kierownica wygina, ale nie odpuściłem. Kątem oka widziałem, że Dawid jest tuż przede mną. Ja przycisnąłem jeszcze, on przycisnął i o koło przegrałem z nim ten pojedynek. Ułamek sekundy przed nami wjechali Kamil Maj i Piotr Szczepanik. Cała grupa natomiast przyjechała 40 sekund, po zwycięzcy, który został Romek Pietruszka. On to ma formę! Gratulacje Roman.

Ja skończyłem na 8 miejscu open i 4 w kategorii. Tak że pudło przeszło o długość koła :) Trudno, taki sport, ale i tak nie spodziewałem się tak dobrego wyniku.

Puchar Tarnowa MTB Lasek Lipie – drugie miejsce :)

Niedziela, 17 kwietnia 2011 · Komentarze(2)
Kategoria Zawody
No, tego się nie spodziewałem w życiu. Nigdy wcześniej nie byłem na Pucharze Tarnowa, pojechałem pierwszy raz i zająłem drugie miejsce w kategorii U-23. Do tej pory nie mogę uwierzyć. Przejdźmy do „krótkiej” relacji.

O godzinie 8 przyjechał po mnie Furman i pojechaliśmy do Tarnowa. Na miejscu byliśmy punktualnie o 9:30. Na miejscu był już Wiktor z Michałem Nowakowskim i Marcinem Mokrzyckim. Apropo Marcina, tylko że innego, ale też z Jasła. Marcin Chochołek (w tym sezonie miał jeździć w Bieniasz Team) miał w tygodniu podczas treningu nieszczęśliwy wypadek i złamał kość w udzie. Nie wiem dokładnie kiedy wyjdzie ze szpitala, ale przez najbliższe kilka miesięcy raczej będzie musiał zapomnieć o rowerze. Ja wierzę w to, że jeszcze w tym sezonie Marcin wróci do jazdy na rowerze, a w przyszłym będzie już na tyle zregenerowany, że wróci na trasy zawodów ze zdwojoną siłą. Co Cię nie zabije, to Cię wzmocni Marcin! Trzymam za Ciebie kciuki, tak jak całe JSC i wszyscy inni zawodnicy! Wracaj do siebie jak najprędzej.



Po zapisaniu się, zaczęli się zjeżdżać inni kolarze, w tym spora grupka z Jasła: Kuba Zbiegień, Kania, Dachu, sami wymiatacze ;) Pogadaliśmy trochę i poszliśmy się przebierać. Razem z Furmanem pojechałem objechać trasę, bo nie miałem pojęcia jak wygląda ta trasa. Wziąłem ze sobą kamerkę, którą testujemy na cyklokarpatach i nagrałem jedną rundkę, przy czym końcówka jest z zawodniczką i jej trenerem, ponieważ jechaliśmy podczas wyścigu dziewczyn :P i nie chcieliśmy zbytnio demotywować dziewczyny na ostatnim kilometrze ;)



W każdym razie zaraz jak objechaliśmy trasę udałem się jeszcze wysikać i najtrudniejszy technicznie kawałek przejechać. Zaraz potem pojechałem zobaczyć co się dzieje na starcie. Co się okazało: Na starcie gromada zawodników, w tym Kuba, Dachu i Kania. No czułem się jak na Pucharze Smoka – kompletnie zaskoczony :D Patrzę na zegarek, a tam 11. Myślę sobie: „oż kurde, nie przestawiłem czasu letniego”. Panika! Ale że tak szybko ten czas zleciał... no dobra. Tyle, że kamera na kierownicy, bluza założona, nieprzygotowany, nierozgrzany, nierozciągnięty... porażka, a oni startują za moment. Aleeeeee... nie ogarnąłem, że oni są w innej kategorii tym razem. Zawsze startowaliśmy razem, a teraz jest U-23 i nie jestem w ich kategorii. Dopiero w biurze zawodów zapytałem, zegar jednak dobrze chodzi. Odetchnąłem, ale już mi serce mocniej biło. Stanąłem sobie na starcie i czekałem na ich start.

Najpierw wystartowali młodsi weterani: Kania ukończył na 5 miejscu, Dachu na 6, a Kuba na 8 miejscu – bardzo ładnie.

5 minut po nich na starcie ustawili się weterani starsi, w tym Furman. START! Poszli... Furman ruszył z kopyta i dzięki temu jechał pierwszy... ale przez 50 metrów... Taką ma silną nogę, że urwał łańcuch na spince. Prawdopodobnie podczas redukcji, ale mimo wszystko, trzeba siły, a miało być tak pięknie. W dodatku sędziowie mu nie pozwolili jechać potem w elicie, ponieważ było za dużo startujących.



Nieco wcześniej startowali juniorzy młodsi i juniorzy. Bardzo pięknie pojechał Michał Nowakowski, wygrywając w juniorach młodszych, a w juniorach triumfował Marcin Mokrzycki. Wiktor Wiśniewicz w weteranach zajął 6 miejsce. Piękny start JSC...

Pochwalić też należy dziewczyny z Krakowa. Justyna Frączek zwyciężyła w swojej kategorii i jednocześnie była najlepszą zawodniczką zawodów. Zaraz za nią na metę przyjechała Ola Dubiel, która dzień wcześniej zwyciężyła na maratonie u Golonki w Dolsku... ona to wymiata dopiero (AGH- nie ma lipy :D).



A jeśli chodzi o mnie i mój start, to wszystko przebiegało tak: Jakieś pół godziny przed startem kibicowałem jeszcze naszym, jak skończyli, pojechałem sobie pogadać z chłopakami ze Strzyżowa, Komańczy i Jedlicza. Dawno się nie widzieliśmy w sumie i fajnie było zamienić parę słów. Potem pojeździliśmy trochę na rozgrzewce i pojechaliśmy na start.

Na starcie delikatne zamieszanie. Zostaliśmy ustawieni już (piękny porządek tam jest), ale nagle sędzia się rozmyślił i chciał żeby Elita wystartowała przed nami. W ten sposób trzeba było się przemieścić w tył, żeby zrobić miejsce Elicie. Wystartowali, a po nich znowu ustawianie. Ustawiłem się na samym skraju po wewnętrznej pierwszego zakrętu w lewo – w sumie to idealnie dla mnie. Obok mnie śmietanka lokalnych ścigantów: Damian Hejnar, Damian Wojtowicz i Arek Krzesiński – faworyt wyścigu, zresztą jak się potem okaże, słusznie ;)

W międzyczasie dostaliśmy wszyscy opierdziel od sędziego za źle przypięte numery na plecach. Numer trzeba przypiąć na wysokości kieszonek, a my przyzwyczajeni maratonami na środku pleców przywaliliśmy ;)



Nauczony poprzednimi wyścigami w Pychowicach i Łężynach, tym razem odpaliłem pulsometr przed startem... ale i tak zrobiłem błąd, bo w momencie startu, kiedy chciałem wcisnąć „start” pulsometr wrócił do ekranu początkowego. 3,2,1 … nie było czasu na odpalenie z powrotem. Dopiero po minucie-dwóch uruchomiłem. Ale o mierzeniu czasu poszcz. Okrążeń nie było mowy. Ruszamy – z 2x6 albo 2x7 ruszyłem, na maxa, udało mi się wyskoczyć za Arka i Damiana Hejnara. Arek poszedł jak strzała, a ja za Damianem Hejnarem gnałem za nim. Zaraz za mną przez chwilę jechał Damian Wojtowicz, ale już go potem do końca wyścigu nie widziałem. Szybko uformowała się trzyosobowa grupa: ja, Damian Hejnar i Mateusz Wzorek z Bieniasz Team. Tym składem przejechaliśmy prawie 2 okrążenia, Damian pod koniec drugiego okrążenia trochę zesłabł i jechałem razem z Mateuszem Wzorkiem. Arka już dawno nie było w polu widzenia.

Coraz lepiej zaczęło mi się jechać. Gdzieś początkiem 3 okrążenia wyszedłem przed Mateusza i małymi krokami zacząłem się oddalać. W połowie okrążenia już miałem, jak mi się wtedy wydawało, niezłą przewagę. Jednak po zjechaniu z polany do lasu coś się stało z napędem... co jakiś czas przeskakiwał łańcuch i nie bardzo wiedziałem o co chodzi. Trasa w Lasku była tak poprowadzona, że zawodnicy mijali się i można było zobaczyć jak daleko ktoś jest od nas. W ten sposób widziałem, że Mateusz razem z Damianem gonią niedaleko za mną, jednak czułem się i tak w miarę bezpiecznie.



Przeskakiwanie łańcucha dawało się coraz bardziej we znaki. Spojrzałem na kasetę i zobaczyłem owiniętą gałązkę... stało kilku kibiców na trasie i jeszcze zapytałem, czy coś tam nie wystaje z tyłu... potwierdzili, że jest gałąź. Miałem mały dylemat co robić... z jednej strony: da się jechać. Z drugiej: tylko przez to tracę, więc może lepiej to wydrzeć. Zatrzymałem się więc... i męczyłem chyba z pół minuty z tym ustrojstwem. Gdy w końcu udało się wydrzeć owiniętą gałązkę, za moimi plecami pojawił się Mateusz i Damian Hejnar. Wtedy mina mi zrzedła, ale chyba mnie to zmotywowało, bo ruszyłem jak z procy i szybko odzyskałem przewagę. Potem już tylko powiększałem ją delikatnie. Był fragment, gdzie można było daleko w przód zobaczyć czy ktoś nie jedzie. Wtedy zobaczyłem, a raczej nie zobaczyłem Arka... i zrezygnowałem z gonienia go, bo to już lada moment przedostatnie okrążenie, a przewagę miał sporą. Ja też patrząc w tył nikogo nie zobaczyłem, więc równym tempem, bez napinki podążałem do mety.

Właśnie na tym 4 okrążeniu w gorący doping włączyli się zawodnicy JSC :D Na serpentynach tak coś krzyknęli, że się zdekoncentrowałem, coś im opowiedziałem i przeleciałem na zjeździe przez kiere :D Na szczęście bez żadnych konsekwencji. Szybko wstałem i podbiegłem pod piaskową ściankę. Potem już jechałem znowu równo.

Na ostatnim okrążeniu tylko miałem nadzieję, że jakiegoś defektu nie będzie. Na szczęście obeszło się i dojechałem drugi do mety :) Zanim to do mnie dotarło, to zdążyłem wrócić do Krakowa i zjeść obiadokolację :D Potem dopiero przy wypakowywaniu się zorientowałem, że przywiozłem puchar (z logo CYKLOKARPATY xD) z II miejscem.



Bardzo się cieszę, że udało się zdobyć tak dobrą lokatę. Wiadomo, w innych kategoriach dopiero byli wycinaki, ale mimo wszystko i tak jestem zadowolony, tym bardziej, że się nie spodziewałem, szczególnie po starcie w Łężynach tydzień temu. Ogólnie bardzo dobre samopoczucie miałem. Fajnie się jechało, wszystko przygotowywane było bez pośpiechu i bez napinki. Sam start też bez jakiejś większej presji, chociaż w miarę jak upływał czas coraz większy stres był.

Szkoda, że Furman urwał ten łańcuch, ale jak sam mówi, w tym roku się nie nastawia na żadną generalkę, więc jakoś to przeżył. Najbliższe zawody w Kątach 2 maja w ramach Pucharu Smoka, a dzień później wyścig szosowy k. Gorlic. Chyba na ten wyścig pojadę, bo jeszcze na szosie się nie ścigałem :) Może być fajnie.

Zdjęcia: Daniel Giemza i Filip Słomski

Puchar Smoka w Łężynach

Niedziela, 10 kwietnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Co to był za wyścig... 10 kwietnia postanowiłem sprawdzić się na lokalnym (tj. podkarpackim) gruncie. Pogoda w sobotę była tak fatalna, że byłem w stanie przypuszczać, że organizator odwoła zawody: był deszcz, grad, wiatr stulecia i arktyczne zimno. Jednak nie po to jechałem 150 km z rowerem, żeby nie wystartować. Byłem pewien, że wystartuję, chociaż by się nie wiem co działo. Tak też się stało.

Pobudka rano około 8, ogarnąłem się, poszedłem do kościoła i około 11:30 pojechaliśmy z Dachem po Kubę, Maria i Tomka, a potem prosto do Łężyn. Około 12:15 byliśmy na miejscu. Jaka była nasza radość, kiedy zza chmur zaczęło wychodzić piękne słoneczko :) Nagle się ciepło zrobiło, nawet wiatr jakby przestał dokuczać. Zapisaliśmy się, pogadaliśmy ze znajomymi (wszak to pierwsze zawody na Podkarpaciu w tym sezonie) i powoli zaczęliśmy się przygotowywać do startu. Jakąś godzinę przed startem (start był planowo o 14) od nowa zaczęło wiać i momentalnie zrobiło się zimno.



Natarłem się tylko oliwką, ubrałem kamizelkę i pojechałem się rozgrzewać. Przez jakieś pół godziny jeździłem w te i na zad, przy okazji kibicując naszym zawodnikom z innych kategorii. Chyba za mało było tej rozgrzewki, co skutkowało w późniejszej jeździe. Mogłem na trasę wjechać..

Moment startu

Kompletne nieporozumienie! Zacytuję klasyka: „nie wiem co się dzieje, kurde!”. Było jakieś 5-10 minut do startu. Podjechałem na start, bo już się grupka pojawiła i czekam. Warto wspomnieć, że jechało UWAGA! 31 zawodników. To rekord, a jeszcze taka pogoda... Wystartowała przed nami grupka juniorów (chyba), a potem mieliśmy startować my. Tym razem wyjątkowo dużo zawodników się pojawiło na starcie. Nie pamiętam zawodów z tak liczną i mocną obsadą. W każdym razie próbuje się skoncentrować, jeszcze delikatnie truchtam w miejscu (z zimna) i czekam w drugim rzędzie na start. Ustawiam pulsometr, wszystko pięknie działa, oddaję kamizelkę chłopakom z Osobnicy i czekam. Słyszę jakieś pomruki sędziego, jakiś szum nagle się zrobił i bach! RUSZYLI. Ale beze mnie :D Niewpięty, kompletnie zaskoczony nawet pulsometru nie wystartowałem.



Ale cóż... trzeba ruszyć i gonić chłopaków. Poszedł ogień z dupy. Gnałem co sił, jechałem w miarę z przodu przez … 100 metrów. Potem coś się złego stało. Nawdychałem się tego zimnego powietrza i tak mnie zaczęło palić w środku... jakby to powiedzieć.. cała ta „rura” we mnie zaczęła palić i boleć z zimna. Nie mogłem normalnie oddychać, bo z każdym głębszym oddechem ból był nie do zniesienia. Musiałem odpuścić troszkę, bo nie wiedziałem co się dzieje. Jechałem przez 2 pierwsze okrążenia tak gdzieś na 10. pozycji praktycznie bez zmian. Na trzecim okrążeniu doszedł do mnie Tomek Leśniak i coś we mnie ruszyło. Nie powiem, że przestała gardziel palić, ale jakoś tak się rozkręciłem, że zacząłem jechać swoje.

Gdzieś pod koniec trzeciego okrążenia doszliśmy Kamila Palucha, który najwyraźniej opadł z sił, ale trzeba powiedzieć, że i tak bardzo długo jechał w czubie. Nagle dostałem jakiegoś przypływu energii i odskoczyłem Tomkowi. Dogoniłem jeszcze paru zawodników: z tego co pamiętam to na pewno Sebastiana Bergera i kogoś z Bike Team Jedlicze (btw fajne stroje maja w tym roku ;) ). Wyprzedziłem ich i już spokojnie z przewagą dojechałem do ¾ ostatniego okrążenia. Przez to „spokojnie” mało nie zostałem przez tego zawodnika z Jedlicza (na 99% Łukasz Pudło ;) ), o którym przed chwilą pisałem, wyprzedzony. Tuż przed ostatnią hopką przy szkole popatrzyłem za siebie a tam co sił gnał za mną :D Wtedy ruszyłem jak z kopyta, żeby tylko nie stracić miejsca.



Ostatecznie udało się nie stracić tej pozycji i dojechałem na 10 miejscu do mety. Zaraz po przekroczeniu linii mety tak siarczyście charknąłem i wyplułem takie gluty, że sam byłem zaskoczony jak dużo potrafi tego ze mnie wyjść :D Potem co jakiś czas pokaszliwałem, nie mówiąc o tym, że przez kolejne 3-4 dni przy oddychaniu miałem taki świst w płucach jakbym miał jakieś poważne zapalenie. To też myślałem, żeby iść do lekarza, ale postanowiłem przeczekać i się samo wyleczyło.

Co mogłem zrobić lepiej? Praktycznie wszystko. Dzień przed byłem z bratem w szpitalu i nie byłem pewien czy w ogóle wystartuję. Toteż zawody zeszły na kompletnie dalszy plan. Nie miałem taktyki, nie znałem trasy (nie pamiętałem jej) – myślałem, że pętla będzie dłuższa, a przede wszystkim, że będzie 7 pętli, ew. 6 jeśli będą złe warunki. Okazało się na starcie, że jedziemy 5 rund, w dodatku były to tak szybkie rundy, że nawet nie zdążyłem się obejrzeć jak mijały kolejne pętle.

Przed samym startem też odwaliłem niedobrą robotę. W pośpiechu zacząłem się przebierać, co poskutkowało tym, że nie włożyłem podkoszulka do spodenek i cały czas mi się podwijała koszulka razem z podkoszulką. Nie był to problem, ale tyle mniej zmartwień by było. Linia startu: tu kompletne nieporozumienie z mojej strony: zaspałem i nie ma o czym mówić. W czasie wyścigu natomiast w miarę wszystko było ok. Przymulenie na początku spowodowane zaciągnięciem się tym zimnym powietrzem i kiepską rozgrzewką było oczywiste wręcz. Potem trochę zrezygnowałem, ale szybko wskoczyłem na obroty: więc się dało. Jednak i tak jakoś byłem psychicznie zmęczony (może fizycznie trochę też po sobocie). Zasadniczo to nie pamiętam już czy dobrze spałem, ale coś mi się kojarzy, że rano miałem duże problemy z wstaniem z łóżka. Puls nie był najwyższy jaki mogę mieć, więc możliwe, że jednak z tym snem też coś mogło być. No i nie jechałem nic dzień wcześniej. Baaa... w sumie to przez 3 dni nie jeździłem.

Ogólnie moja postawa: taka sobie... Liczyłem na to, że pójdzie lepiej, ale nie poszło. Trudno. Za to reszta zawodników JSC pokazała klasę. Michał Nowakowski – junior młodszy zwyciężył ze sporą przewagą. Marcin Mokrzycki (teraz jeździ w łódzkim klubie Kenda 4 Flex) zajął 3 miejsce w juniorach starszych, a Marek Gorczyca w weteranach przegrał tylko z Antonim Brzuski z Tarnowa. Kania wymiatacz, złapał kapcia, a i tak był na 8 miejscu. Bardzo dobrze pojechał Krzysiek Gajda z Jedlicza – to był jego dzień.

Jak dobrze pójdzie, to za tydzień pierwszy mój start (w ogóle) w Pucharze Tarnowa. Zobaczymy jeszcze, bo nie wiadomo czy będzie z kim z Krakowa jechać.

Gratuluję dotarcia do końca tekstu! ;)
Proszę zostawić jakikolwiek komentarz,
Pozdrawiam,
Wojtek Wantuch

Zdjęcia: Aneta ;) i Strzyżółw MTB :)

Zwycięstwo w Krakowie-Pychowicach! (filmik, zdjęcia)

Sobota, 2 kwietnia 2011 · Komentarze(2)
Kategoria Zawody
Gdyby to było wczoraj, tj. 1 kwietnia, to pewnie nikt by nie uwierzył. Nawet ja do tej pory nie bardzo w to wierzę, ale dzisiaj tj. 2 kwietnia, ja – Wojtek Wantuch zwyciężyłem w wyścigu Małopolskiej Ligi Akademickiej w Pychowicach. W ubiegłym roku byłem czwarty, teraz się udało. Pierwsze w życiu zwycięstwo w wyścigu XC :) „Gdyby można było postawić na Twoje zwycięstwo pieniądze u bookmachera, to można by zgarnąć niezłą sumkę” – krótko skwitował Romek Pietruszka po moim finiszu.

Zdjęcia: Versus Rowerowanie.pl



Mało tego. Pierwsze 3 miejsca należały do AGH. Zaraz za mną przyjechał Michał Jemioło, który akurat dzisiejszego dnia nie był, jak sam podkreśla, zbyt wypoczęty. Trzecie miejsce przypadło nowemu nabytkowi AGH: Adamowi Wojsie, który na finiszu mało nie wyzionął ducha, ale wygrał walkę o trzecie miejsce w pięknym stylu. Na kolejnych lokatach z AGH uplasowali się: Janek Szczepański, Andrzej Jóźwik, Paweł Ziemnianin i Szymon Pałka (jak dostanę listę z wynikami, to dokładnie napiszę co i jak). Oprócz tego, w wyścigu towarzyszył nam Romek Pietruszka, który skończył już studia. Jechaliśmy przez prawie dwa okrążenia razem, ale urwał łańcuch i resztę wyścigu jechałem z Michałem.

Jeśli chodzi o dziewczyny, to bardzo ładnie pojechała Marta Ryłko, zajmując 4 miejsce. Niestety Beata Kalemba złapała kapcia już na pierwszym okrążeniu. Szybko zmieniła dętkę na mecie i pojechała dalej, żeby tylko zostać sklasyfikowaną, żeby liczyć się do klasyfikacji drużynowej, którą z dużą dozą prawdopodobieństwa wygraliśmy tym razem :)

Jak przebiegał mój poranek i sam wyścig. Zacząć trzeba od piątku ok 23. Oglądnąłem film i próbowałem zasnąć. Nie dało się. Chyba jeszcze przez godzinę próbowałem zasnąć i w końcu zasnąłem. Wstałem o 7:10, żeby zjeść śniadanie. Zjadłem garść makaronu z sosem meksykańskim, bo nic innego nie miałem w sobotni poranek do jedzenia :) Spakowałem manatki, ubrałem się, przesmarowałem jeszcze łańcuch i pojechałem. Z Cichego Kącika o 8:45 pojechaliśmy grupką: Marta, Beata, ja, Janek i Szymon. Zajechaliśmy na godzinę 9 do Pychowic, zapisaliśmy się i zaraz później pojechaliśmy objechać trasę.

Było względnie ciepło, ale dzień wcześniej nad Pychowicami przeszła potężna ulewa i parę miejsc zrobiło się bardzo niebezpiecznych. Oprócz tego trasa została skrócona. Nie było stromego podbiegu i jazdy po serpentynach na torze crossowym. Przez to trasa była jeszcze szybsza i dało się ją całą przejechać bez wypięcia :)

WYŚCIG:

Pogoda dopisała. W momencie startu było troszeczkę pochmurnie, ale szybko wyszło słońce i zgodnie z prognozą towarzyszyło nam do końca zawodów :)
Jak zwykle, jak to ja, musiałem się spóźnić na linię startu w sensie takim, że chyba najgorsze z możliwych miejsc sobie zająłem. Idealnie w środku, przyblokowany z każdej strony :) Ale jakoś mi to nie przeszkadzało zbytnio.



3, 2, 1, START!

Ruszyliśmy. W ścisku próbowałem jakoś uciec ze środka i udało się wyjechać na lewą stronę, chociaż jak potem zobaczyłem na filmiku, czołówka już była stosunkowo daleko. Nic to, ruszyłem za nimi wyprzedzając kogo się dało lewą stroną. Zaczął się pierwszy podjazd, na oko 10 zawodników przede mną. Po zewnętrznej próbowałem wyprzedzać, co się udało, ponieważ szybko dogoniłem Romka i Michała. W momencie wjazdu do lasku Romek krzyknął (te słowa długo zapamiętam): „AGH – musimy być na przodzie, bo na górze będzie kupa” :D Coś wtedy we mnie wstąpiło i poszedł ogień z dupy. Wyprzedziłem czołówkę i wyjechałem pierwszy na szczyt.

Gdzieś mniej więcej przy podjeździe/podejściu po korzeniach dotarło do mnie co się dzieje i zacząłem się pytać siebie: „po co się tak wyrwałem? Żeby się wypalić już po pierwszym okrążeniu?”. Ale spojrzałem za siebie, a bałem się to zrobić. Widziałem jakieś 20 metrów dalej zawodników, nie poznałem kto to, ale jechałem nadal ile sił. Podczas mijanki przy torze crossowym widziałem wielu zawodników, ale mnie to tylko zmotywowało, żeby jeszcze szybciej jechać. Wjechałem pierwszy na metę z około 15 sekundową przewagą nad następnymi zawodnikami: Romkiem Pietruszką i Michałem Jemioło. Na prostej do mety było widać kto za nami jedzie i jaką mamy przewagę. Wtedy jechali tylko oni. Wiedziałem, że będzie dobrze, bo AGH w czubie będzie i tak :) Niestety, zapomniałem sobie o włączeniu kolejnego okrążenia w pulsometrze i nie mam danych porównawczych przez to.



Kolejne okrążenie również prowadziłem. Na podjeździe z korzeniami słyszałem już, że depczą mi po piętach Romek i Michał. Romek krzyknął: „Wojtek, super jedziesz” i wtedy się popatrzyłem za siebie podjeżdżając po korzeniach. Zachwiało mną i musiałem się wypiąć, ale szybko się wpiąłem i jechałem dalej stałym tempem. Na długiej, delikatnie w dół, drodze wzdłuż lasu wiedziałem już, że doszli mnie. Wtedy chłopaki powiedzieli, żebym sobie odpoczął trochę na kole i że nie musimy tak pędzić, bo mamy ogromną przewagę nad następnymi. Rzeczywiście troszeczkę zwolniliśmy i jechaliśmy spokojnym tempem.

W połowie trzeciego okrążenia Romek na zjeździe urywa łańcuch. W sumie z nieznanych powodów. Być może coś mu się wkręciło w łańcuch. Jechaliśmy już dalej z Michałem razem. Przez całe trzecie i czwarte okrążenie, dając sobie zmiany. Wjeżdżamy na ostatnie okrążenie. Mam prawie pół 0,5 bidonu więc piję dwa-trzy łyki, trochę wylewam i zostawiam troszkę na ostatnie okrążenie (i tak nie wypiłem :) ). Do pierwszego podjazdu jedziemy z Michałem obok siebie. Spokojnym tempem podjeżdżamy i zjeżdżamy. Znowu podjeżdżamy i znowu zjeżdżamy. Tyle, że o dosłownie milimetr mijając drzewo (a to już drugi raz). Nawet Michał, jadąc za mną i doskonale widząc co się dzieje, mówił: „Dobrze, że to już ostatnie okrążenie, bo za trzecim razem na pewno być się wpakował w drzewo” :) Przed nami podbieg z korzeniami. Postanowiłem jednak znowu wyjechać, bo zanim bym się z powrotem wpiął, to by minęło trochę. Jakoś tak szybko pokonałem tą ściankę, że Michał został kawałek za mną i jak się obejrzałem, to jeszcze go nie było. Jechałem dość równo, ale Michał mnie już nie doszedł. Przyjechał jakieś 30 sekund, a może nawet mniej za mną. Teraz czuję się trochę nie w porządku, że nie wjechaliśmy na metę razem, bo jednak przez ponad pół wyścigu jechaliśmy razem. W każdym razie wielkie dzięki Michał za jazdę i gratulacje! Dziękuję też wszystkim, którzy dopingowali AGH. Daliśmy dzięki temu jeszcze większego czadu.



Mój Scott spisał się bardzo dobrze. Nic nie nawaliło.

Niestety, tak jak już pisałem z tego wszystkiego zapomniałem klikać następne okrążenia na pulsometrze i przez to mam tylko ogólny puls. Całkiem przyzwoity. Jednak byłem wypoczęty i dałem radę osiągać, tak jak mówiłem, wyższe pulsy niż na treningach. Maksymalny puls 202, średni 189, a czas to około 58 minut.

Jestem bardzo zadowolony z dzisiejszego wyścigu, niewątpliwie bardzo długo go zapamiętam. Kolejny rzut MLA już 7 maja w Lasku Wolskim. To już nie będą przelewki, tym bardziej, że dzisiaj zabrakło kilku mocnych zawodników. Niemniej wszystkim należą się gratulacje, bo nikt nie odpuszczał. Niektórzy zdublowani wjeżdżali jeszcze na 5 okrążenie, chcąc przejechać cały wyścig.
Jutro w Pychowicach organizowana jest ustawka. Przyjechałbym, ale nie chcę wysilać organizmu bardziej niż jest to konieczne. Natomiast na przejażdżkę jak najbardziej się wybiorę pokibicować zielonym :P Tylko muszę kapcia zrobić w szosie.

Dziękuję każdemu, kto przeczytał całą tę relację – jesteście mocni, bo mało kto by dotrwał ;) . Bardzo proszę zostawić po sobie ślad w komentarzu.

PS Na trasie z kamerką był Marcin z Rowerowania i już udostępnił filmik w hd :)
Niestety pierwsza trójka nie załapała się na film ze zjazdu :(, ale i tak wielkie dzięki – good job :). Ten koleś w stroju AGH na czarno-niebieskim scott'cie od 3:36 z oczojebnymi seledynowymi obręczami to ja, parę sekund po mnie Michał Jemioło w stroju AGH :)


Jak będą jakieś zdjęcia, to też wrzucę, podobnie jak wyniki :)

edit, proszę zdjęcia
Versus Rowerowanie.pl https://picasaweb.google.com/106208053247963761969/XcPychowice02042011#

Pozdrawiam,
Wojtek Wantuch

Relacja z zimowego wyzwania Komańcza 2011 :)

Sobota, 12 lutego 2011 · Komentarze(4)
Kategoria Zawody
Długa relacja, ale impreza piękna, więc musiałem dać upust i napisać sporo ;) Na temat samego wyścigu i analizy mojego startu napiszę troszkę później.

Żałuję, że nie byłem rok temu, dlatego w tym roku postanowiłem sobie, że nie ma innej opcji i muszę się przypilnować, co by nie zachorować, pozaliczać wszystko i przyjechać do Komańczy (Smolnika) na organizowane przez Żbików zawody.

Mimo że się starałem upilnować, to się całkowicie nie udało, bo przyjechałem z chorobą (którą na szczęście na after party zaleczyłem inną chorobą :D ) i w poniedziałek musiałem oddać projekt, który w momencie wyjazdu na przełęcz Żebrak był jeszcze nieskończony (na szczęście zarwana jedna noc na ukończenie, jak na studenta przystało, i projekt zaliczony w poniedziałek). No, ale odespałem tę imprezę w Smolniku i noc przeznaczoną w całości na projekt i teraz mogę pisać feedback ;)

Na zawody w Komańczy przyjeżdża się ze świadomością, że jeśli coś nawali, to na pewno nie organizatorzy :) Po raz kolejny „Dzikie Koty” udowodniły, że najlepsze imprezy są latem w Komańczy i zimą w Smolniku. W zasadzie nie ma o czym pisać, bo każdy kto był nie mógł być zawiedziony. A biorąc pod uwagę nie tylko sam wyścig, ale i afterparty na usta ciśnie się: nie mogło być lepiej ! Próbuję na siłę sobie przypomnieć co mi się nie podobało, ale nawet papier w toalecie był i to chyba najmiększy z możliwych :D

Dla porządku, jak na dobre wypracowanie przystało, trzeba jednak wspomnieć ogólnie o tym wszystkim co się działo i co stanowi dobry przykład dla organizatorów maratonów letnich.

Zacznijmy od samego początku, czyli od wjazdu do Komańczy: pięknie oznaczony i odśnieżony dojazd do Smolnika (podobno miejscowi chcą częściej zawody w zimie, bo drogi są wtedy zawsze odśnieżone:D ). Parking też super, wszystko kierowane tak aby był porządek.Muzyczka sobie ładnie grała i niektóre kawałki wystarczająco rozgrzewały, żeby zapomnieć o tym, że jest kilka stopni na minusie. Biuro zawodów z sympatycznymi paniami (POZDRAWIAM!) jak zwykle sprawnie obsługujące zawodników. Panie wiedziały po co tam siedzą i nie miały z niczym problemu :) W dodatku biuro umieszczone w ciepłym pomieszczeniu, dla wszystkich była dostępna herbatka i nie trzeba było marznąć na zewnątrz albo w samochodzie.
Wywóz plecaków z zimowymi ciuchami też dopracowany i bez problemów z brakiem miejsca czy samym wyjazdem. Nagłośnienie też przygotowane idealnie (pamiętam jak pieczołowicie panowie ustawiali dźwięk w sali dekoracji). Na bieżąco informacja i przypomnienie o odjeździe plecaków do góry :)

Wyścig, wiadomo, raczej nikt się nie zgubił :D Nie ma o czym pisać. Chociaż nie, jest! Brawa poraz kolejny dla Piotrka Gryzło, który się nie poddał i wyjechał do mety. Z tego co mi wiadomo był to też najmłodszy zawodnik tych zawodów. Cały wyścig od startu do mety jest nagrany na kamerze hd, którą miałem zamontowaną na kierownicy, więc jeśli nic nie złego się nie stanie, to za niedługo będzie udostępniony. Co do mety zawodów: również przygotowana perfekcyjnie. Namioty ze smalcem, chlebem i ogórkami – jak w Komańczy po maratonie :) Pewnie to nawet te same namioty. Na zewnątrz ognisko, dzięki któremu znowu zacząłem czuć stopy. Pyszna kiełbaska, której najadłem się tyle, że jeszcze w niedzielę mi się nią odbijało. No a gwóźdź programu: grzaniec! Też poezja, może nawet rozgrzał bardziej niż ognisko :) (na pewno w połączeniu z konsumpcją innych trunków dał też taki efekt, między innymi:D). Atmosfera na górze przy ognisku niepowtarzalna. Po letnich maratonach fajnie było zobaczyć znajome twarze i dowiedzieć się co tam słychać ;)

Powrót na dół, to już osobny temat, który z niektórych względów powinienem przemilczeć :D Był nieco trudniejszy niż podjazd. Szkoda, że brakło miejsca w pamięci kamerki, bo byłoby się z czego pośmiać. W każdym razie nie zachowałem najważniejszej zasady, którą mama ciągle mi powtarza: „Wojtek, tylko nie mieszaj!”. Poskutkowało to kilkoma pięknymi lotami do rowu i efektownymi frontflipami z rowerem, których nie powstydziłby się sam Dave Mirra :D Mam ślicznego siniaka przez całe udo i obolałe ramię, ale żyję i mam się całkiem dobrze :D. Mam propozycję do organizatora: może by tak pomyśleć o drugiej konkurencji: zjeździe. Ale oczywiście po napojeniu i pojedzeniu u szczytu ;) Żeby nie było za łatwo :P

Parę słów na temat dekoracji: Również wszystko sprawnie przeprowadzone. Obiło mi się o uszy, że podium z Komańczy zostało skradzione i prawdopodobnie poszło na opał. Na szczęście drzewa w Komańczy dostatek :D i odpowiednie podium się znalazło. Bardzo miłym akcentem była obecność samego wójta gminy Komańcza, który pojawia się na każdej tego typu imprezie z tego co pamiętam. Bardzo fajnie jak ktoś z władz się interesuje. U nas w Jaśle do tej pory marnie to wyglądało jeśli chodzi maratony. Zobaczymy jak będzie w tym roku. Fajnie, że była tombola z dużą ilością nagród :)

Nadszedł czas na parę słów o afterparty, ale niestety dobrze pamiętam tylko początek. Niech to świadczy o tym jak było :D Mam nadzieję, że nie było strat w ludziach i wyposażeniu lokalu :D

Podsumowując, brawa dla tych wszystkich, którym udało się dobrnąć do końca tych moich wypocin! Ale jeszcze większe brawa należą się organizatorom za to, że kolejny raz pokazali klasę. Brawo Żbiki/Wild Cats/Dzikie Koty :D oraz wszystkim, którzy przyczynili się do całokształtu tego eventu, w tym oczywiście wszystkim zawodnikom:). Mam nadzieję, że za rok również spotkamy się w Smolniku w nie mniejszym gronie niż teraz i znów będziemy przeżywać to kolarskie święto, do tytułu jakiego urosły imprezy w Komańczy i Smolniku :)

Na sam koniec chciałbym też podziękować wszystkim osobom, które pstrykały nam w mrozie foty. Podziękowałbym każdemu z imienia, ale z obawy na ilość osób i o to, że mógłbym kogoś przez to pominąć nie uczynię tego. W każdym razie kilkaset, jak nie więcej, zdjęć zostało uwiecznionych i będzie co wspominać. A to wszystko dzięki Wam :)

PS Zdziwiło mnie, że się Furman nie pojawił.

Analiza wyścigu Komańcza 2011

Sobota, 12 lutego 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Różności, Zawody
Ochłonąłem, teraz przyszedł czas na głębszą analizę samego startu. Po pierwsze, to bardzo się cieszę, bo tyle błędów ile popełniłem na tych zawodach da mi szansę uniknąć ich podczas startów letnich.

Zacznijmy od tego, że całość potraktowałem całkowicie jako zabawę i tak się rzeczywiście stało. Widać to po mojej relacji, którą zamieściłem niżej :) Jednak celowo nie pisałem wiele o samym wyścigu, bo chcę temu poświęcić osobny temat. A są to ważne rzeczy, bo nie chciałbym tych samych błędów popełnić w sezonie letnim. Dodatkowo miałem ze sobą pulsometr, niestety nie miałem licznika, ale przydałby się tylko do zmierzenia kadencji tak naprawdę. Za to jechałem z kamerką HD umieszczoną na kierownicy, więc materiał szkoleniowy mam bardzo dobry i cały wyścig sobie mogę przypomnieć i przeanalizować :)

Pomimo tego, że wyjazd był bardziej rozrywkowo-treningowy niż zawodniczy powinienem go jednak potraktować poważniej. Wyjazd z Jasła mieliśmy o godzinie 8 rano. Ja wstałem o godzinie 7:15 i zacząłem się dopiero pakować! Nigdy więcej takiej taktyki:D Potem całą drogę zastanawiałem się czego zapomniałem. Na szczęście wszystko zabrałem. Elegancko zapisałem się w biurze zawodów, potem sobie herbatkę zrobiłem, wypiłem i w ciepełku siedziałem. Start był o 12:00. Minęła godzina 11:30 a ja jeszcze dopijałem herbatkę nieświadomy tego, że za chwilę odjeżdżają bagaże na górę! Od razu pobiegłem po ciuchy i zacząłem się szybko przebierać. To dopiero było, bo dwa razy ściągałem koszulki, raz bo nie założyłem opaski pulsometru, a dwa kiedy zorientowałem się, że nie w tej kolejności co trzeba są założone, a to było akurat istotne.

Na szczęście w miarę szybko się przebrałem, ale miałem okrutnie zmarznięte dłonie i stopy. Natarłem jeszcze twarz sadłem z bobra i poszedłem 5 minut przed startem grzać dłonie i stopy. Miałem w tym czasie założyć kamerę, ale nie zdążyłbym, więc musiałem Grześkowi powiedzieć, żeby to za mnie zrobił. Na szczęście ogrzałem się w porę, założyłem ochraniacze(one chyba są za ciasne, a to i tak największy rozmiar) i rękawice. Chciałem w jedno ucho wsadzić słuchawkę z muzyką, bo to i tak podjazd ale ostatecznie uznałem, że to głupi pomysł, bo przecież ktoś może do mnie mówić i co wtedy...

Minutę przed startem przypomniałem sobie, że w ogóle się nie porozciągałem i na szybko próbowałem jakieś ćwiczenia przy rowerze zrobić. Parę skłonów, obrotów i dość.

Ustawiłem się na samym końcu prawie, bo tak mi długo z tym wszystkim zeszło, a nie chciałem się przepychać do przodu, bo i po co. W końcu ruszyliśmy. Tempo bardzo rekreacyjne, bo to dopiero start honorowy. Trochę i tak podjechałem do przodu, w sumie niechcący. Przez jakieś 10 minut jechaliśmy do podnóża góry spokojnym tempem. Nie wiedziałem kiedy zacznie się wyścig. Nie wiedziałem kiedy quad prowadzący zjechał i jechałem sobie na lajcie gdzieś w środku stawki z innymi zawodnikami z JSC. Dopiero jak zobaczyłem, że cały peleton zaczął się rozciągać uznałem, że to już czas i powoli zacząłem zwiększać tempo. Trochę za późno. Zaspałem po prostu.

Kolejna rzecz to to, że nie zdawałem sobie sprawy z długości podjazdu. Wydawało mi się, że 14 km to bardzo dużo i oszczędzałem się, starałem się jechać w miarę równo razem z Kubą Zbiegieniem i Kubą Gryzło. Bardzo dobrze się czułem, ale nie pozwalałem sobie na szarpanie i jazdę na maksa, bo cały czas myślałem, że jeszcze kawał drogi przede mną i jeszcze będę miał czas żeby przyspieszyć. Niestety, mylnie. Parę razy mnie podcięło na lodzie i musiałem schodzić z roweru. Wtedy Jakobowie mi trochę odjechali, ale się nie przejmowałem, tylko jechałem takim samym tempem. Jakie było moje zdziwienie, kiedy po wyjeździe zza zakrętu zobaczyłem metę i namioty... Zerwałem się jak jakiś sprinter na TdF :D Tyle, że oni nie jeżdżą po śniegu. Gwałtowne przyspieszenie obróciło się przeciwko mnie i zamiast jechać tańczyłem :) Zrozumiałem, że już ich nie dogonię, ale i tak nadrobiłem troszkę.

Po przekroczeniu linii mety pozostał mi wielki niedosyt, bo chłopaki na mecie sapali i mało co się nie zrzygali ze zmęczenia, a ja sobie po prostu przyjechałem, spokojnie wyłączyłem pulsometr i zacząłem rozmawiać, a właściwie mówić monolog, bo nikt za bardzo nie miał siły gadać :D mimo że na pulsometrze cały czas puls był pod 190 uderzeń, nie zmęczyło mnie to... Z jednej strony się cieszę, że poszło jak po maśle, ale z drugiej strony zawaliłem kompletnie, że nie pojechałem na maksa. To bezpośrednio wynika z tego, że nie sprawdziłem jak długi jest sam podjazd i ile mniej więcej czasu rok temu inni tam jechali. To jest przestroga na przyszły sezon: żeby dobrze zapoznać się z trasą i jej profilem, a jeśli były już tam zawody, to z czasem innych zawodników.

Natomiast bezpośrednią przyczyną tego, że nie oglądnąłem sobie mapki itd... było to, że nie miałem na to czasu, a nie miałem na to czasu, bo musiałem się uczyć i robić projekt, co z kolei wynikało z tego, że się opierniczałem przez cały semestr i musiałem to teraz robić zamiast obijać się na feriach :)

Co jest bardzo pozytywne, to to, że nie bolały mnie kolana. Bałem się tego, bo to podjazd. Widocznie basen dobrze robi moim kolanom. Bieganie też na pewno coś tam daje. A jazda na trenażerze też nie pozostaje bez znaczenia. Siłowni trochę też coś dało, przybrałem na masie te 5 kg, ale pod górkę nadal dam radę wjechać :D

Dobrze, że widać, że treningi przynoszą jakiś efekt i ma to wszystko sens :) Mam nadzieję, że się uda zrealizować cele na ten sezon, szczególnie jeśli chodzi o Akademickie Mistrzostwa Polski. To jest priorytet, jeśli chodzi o ściganie na ten sezon, więc dobrze byłoby ogarnąć to wszystko, zakwalifikować się do AMPów, wystartować i bez wstydu ukończyć.

Jutro na rower się wybieram gdzieś. W czwartek na basen, w piątek może jak będzie śnieg, to pobiegać, w sobotę na basen, w niedzielę na rower z chłopakami z JSC. Nawet ładnie ten plan wygląda, ale jak będzie to się okaże :))

Błędy w przygotowaniach do sezonu 2010

Poniedziałek, 27 września 2010 · Komentarze(0)
Napisałem już to w poprzednim wpisie, ale niestety bikestats przy edycji „usunął mi” moje wypociny i teraz w ogromnym skrócie napiszę jeszcze raz. Od razu dziękuję koleżance kosma100 za wizytę i poradę dotyczącą pisania w notatniku ;) Zastosuję się, chociaż przyzwyczajony do bezproblemowego pisania i edytowania postów na innych forach, mam wrażenie, że tutaj też nie powinienem mieć żadnych problemów. Ale to nic. Niezrażony powitaniem postanawiam pisać to i owo o swoich przygotowaniach do nowego sezonu.

W skrócie maksymalnie krótka i lakoniczna historia przygotowań do sezonu 2010:
Październik: elegancka miesięczna regeneracja po sezonie
Listopad: delikatne wycieczki, treningi i ogólnorozwojówka m.in. zaczynam biegać
Grudzień: tak jak w listopadzie, tylko odzywa się prawe kolano
Styczeń: zaczyna się sesja zimowa. Od połowy stycznia zero treningów. Tylko nauka do sesji i feralne wyjście na bieganie, po którym jestem ze względu na zapalenie oskrzeli wyłączony na miesiąc z treningów.
Luty: z powodów bardzo osobistych przerywam całkowicie treningi i zapominam o istnieniu roweru
Marzec: końcem marca w zasadzie od nowa rozpoczynam przygotowania. Teraz już tylko rower, bez biegania itp.
Kwiecień: nadal rower, mocniejsze treningi

Starty w sezonie 2010:
Pierwszy start w kwietniu: wyścig XC w ramach Małopolskiej Ligi Akademickiej, który jednocześnie dla AGH był eliminacjami do Akademickich Mistrzostw Polski. Udało mi się zająć 4 miejsce, a tym samym zakwalifikować się do drużyny AGH na AMPy. W maju pojechaliśmy na AMPy. W pierwszy dzień na czasówce byłem gdzieś koło 79 miejsca. Na podstawie miejsca z czasówki byliśmy ustawiani na drugi dzień na wyściugu ze startu wspólnego. Już na samym wyściugu dałem z siebie wszystko, na ile oczywiście przygotowania pozwoliły, zajmując 66 miejsce. Przy okazji dostałem dubla od 3 pierwszych zawodników. Popełniłem wtedy masę błędów, nie tylko na wyścigu. Jednak był to pierwszy mój taki wyścig. Kolejny start XC to Puchar Smoka w Osieku Jasielskim. Dla mnie katastrofa... dostałem dubla, a zawodnicy, którzy zazwyczaj kończyli wyścig za mną objechali mnie jedną nogą. Do tej pory nie wiem co się stało. W zasadzie startów cross country było tyle (niestety).
Walczyłem natomiast w maratonach, a konkretnie o generalkę w maratonach cyklokarpaty.pl. Udało mi się zająć 5 miejsce w klasyfikacji generalnej na dystansie giga, jednak nie jest to jakieś super osiągnięcie, tym bardziej, że moi bezpośredni przeciwnicy, tj. Kamil Paluch i Tomek Biesiadecki nie startowali na ostatnich wyścigach tym samym pozwalając mi na zdobycie 5 miejsca. Oprócz tego w porównaniu do czołówki wypadam strasznie blado. Więc sukces żaden.

Błędy, których chciałbym uniknąć w najbliższym okresie przygotowawczym:
1. Nieodpowiednie ubieranie się. Tak tak, za lekko się ubierałem jak na te polski mrozy. W tym roku inwestuję w porządne spodnie z windstoperem i porządne ochraniacze na buty. Do tego windstoperowe rękawice i lepsza czapka. Może jeszcze jakaś bluza-parownik, chociaż ubieranie się na cebulkę rok temu zdało egzamin.
2. Złe gospodarowanie czasem i lenistwo. Lenistwo to właściwe słowo. Bo nawet gdy miałem mnóstwo czasu, z nieuzasadnionych powodów wolałem zostać w domu przed kompem albo iść spać niż iść zrobić trening... I nie dotyczy to tylko roweru, ale też nauki. W konsekwencji lenistwa kiedy pasowało zrobić trening MUSIAŁEM wkuwać do egzaminów. Zamiast systematycznie się uczyć cały semestr opierniczałem się i wszystko zostawiałem na dwa tygodnie przed sesją. Sytuacja powtórzyła się też w sesji letniej.
3. Niesystematyczność i nietrzymanie się planu. Po części związana z tym co wyżej. Na rower wychodziłem kiedy mi pasowało. Może to i dobrze, ale nieefektywnie. Planu treningowego trzymałem się gdzieś do grudnia. Potem seria wydarzeń wyeliminowała mnie do końca marca i plan na nic się nie przydał.
4. Głupota i nieodpowiedzialność. Przyczyna wszystkich powyższych. Nie ma co komentować.

Więcej grzechów nie pamiętam. Biję się w pierś i może opamiętam się :)