Ladoco w Pruchniku

Niedziela, 3 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Marny to start dla mnie był...

Ale zacznę od pogody. Pierwszy raz od czasu kiedy jeżdżę do Pruchnika pogoda i warunki na trasie zapowiadały się nieciekawie.

W dniu zawodów było jasne, że błoto będzie na pewno, a i chmury złowieszczo groziły deszczem, który czekał na zawodników jadących giga. Niestety deszcz to nie było najgorsze, co czekało na niektórych zawodników. Już na pierwszym zjeździe doszło do jednego z najgroźniejszych wypadków w historii cyklokapat. Jacek Kulikowski z kategorii M5 niefortunnie uderzył w drzewo i oprócz złamań stracił przytomność i z tego co mi wiadomo także przestał oddychać. Szczęście w nieszczęściu jechał za nim zawodnik-lekarz i dwóch innych zawodników, którzy natychmiast udzielili mu pomocy i uratowali mu życie.

Ten przypadek pokazuje jak niewiele trzeba... na tym samym zjeździe Marcin Mokrzycki wpadł na Mateusza Durała, a rok temu na tym samym zjeździe zaliczyłem piękny lot przez kierownicę z bonusowym złapaniem roweru w powietrzu. Mateusz Dachowski się wtedy ze mnie śmiał, a parę sekund później też leżał :) Pozornie prosty zjazd okazał się jednym z najniebezpieczniejszych na trasie pruchnickiego maratonu.



Ale przejdźmy już do rzeczy. Co było źle? Wszystko. Na tym mógłbym zakończyć ten wpis, bo każda czynność przed startem, a raczej ich braki były złe lub nie tak wykonane jak należy. Ale wymienię najgorsze błędy.

Przede wszystkim pośpiech mnie zgubił. Przyjechaliśmy niby wcześnie, bo przed 9:00. Kolejek do biura nie było, do toalety też nie. Natomiast zamiast się przygotowywać do maratonu, zrobiłem sobie wycieczkę po miasteczku zawodów. A to spotkałem jednego znajomego, a to drugiego i tak minuty uciekały.

Około 9:30 pomyślałem sobie, że pasuje się ubrać. Ubierałem się chyba 10 minut, bo co chwilę o czymś sobie przypominałem, a to, że zapomniałem dętki spakować, a to że żeli nie mam... i nie było gdzie kupić (z tego powodu jechałem tylko na izotoniku). No i bidon i bukłak pusty.

Gorączkowo zacząłem wypytywać dookoła czy ktoś ma jakieś koksy. Dopiero od Tomka Gardziny pożyczyłem trochę, ale przeszedłem się jeszcze do biura i okazało się, że Grzesiek ma zapas arbuzowego sisa, rozrobi go i sobie naleję. No i całe szczęście, bo jechałem na tym, na czym zwykle jadę :)

Do startu jakieś 10 minut, a ja dopiero zakładam kask. Świetnie. Jeszcze sobie przypomniałem, że pasowałoby się rozciągnąć troszeczkę. Parę skłonów, jakieś wygibasy... pojechałem.

Ale znowu... zapomniałem dopompować koła. Kolejne minuty poszły. Cały w nerwach, nie wiem czego zapomniałem, wiem tylko, że start lada moment. Podjechałem na linię startu. Zawodnicy jeszcze jeździli wokół stadionu. Dołączyłem się i zrobiłem 2 albo 3 pełne okrążenia. Niestety nie rozgrzało mnie to i rozgrzewka była dopiero na pierwszym podjeździe.

Ustawiłem się w sektorze i ruszyliśmy. Czułem, że nie jest dobrze. Tętno takie sobie, nie mam bojowego nastawienia, nie zależy mi... Jadę niby w tej pierwszej grupce, wyprzedzam co jakiś czas, bo ktoś odpada, ale sam też odpadłem. Wyprzedziło mnie kilka osób, między mną a czołówką zrobiła się przepaść i chyba wtedy odpuściłem, mimo że tak naprawdę całkiem nieźle jechałem pod górę.



Dojechałem na szczyt. Teraz z asfaltowej drogi wjeżdżaliśmy gęsiego do lasu. Pamiętając ubiegły rok, odpuściłem zjazd i jechałem spokojnie, byle tylko nie wyłożyć. Wyprzedził mnie wtedy zawodnik z PSK i już go nie widziałem.

Zaczęły się podbiegi. Zero motywacji. Szedłem zamiast biec, widziałem jak biegnący zawodnicy się oddalają. Po prostu nogi nie chciały się przepalić...

Z upływem czasu coraz lepiej mi się jechało, byłem po prostu rozgrzany. Doszedłem do Marcina Mokrzyckiego. Pociągnęliśmy trochę i doszliśmy do innej grupki, albo to ona doszła nas... już nie pamiętam. W każdym razie po zmianach darliśmy co sił. Jechało mi się na tyle dobrze, że po wjeździe do lasu odskoczyłem grupie i samotnie pokonałem resztę dystansu.

Szczególnie dobrze jechało mi się w miejscach gdzie było stromo, ale dało się jechać. Na nazwanej „Golgotą” górze wyprzedziłem kilku kolarzy, między innymi Krzyśka Gierczaka. Pożyczyłem też koledze, który urwał łańcuch, smar. Dokładnie okrążenie później sam go potrzebowałem, ale że było już z górki to jakoś dałem sobie bez niego rady.



Całkiem dobrze jechało mi się ostatnie kilometry. Jednak za dobrze... nie dałem z siebie wszystkiego, wjechałem na metę czując wielki niedosyt i żal do siebie, że odpuściłem. Ostatecznie przyjechałem 9 w kategorii i 5 open.

Nie wiem na ile to była przyczyna fizyczna, a na ile psychiczna, bo niby maraton ten był zaraz po sesji. Nie jeździłem praktycznie przez dwa tygodnie, ostatnią rzeczą, o której myślałem był rower. Przesiedziałem całe dwa tygodnie za biurkiem i w garniaku na egzaminach. Może mnie to wykończyło, a może świadomość tego, że jadę bez specjalnego przygotowania na ten maraton? Nie wiem, ale na pewno wszystko mogłem poprawić.

Kolejne zawody to Amatorskie Mistrzostwa Podkarpacia, które będą jednocześnie eliminacją do Amatorskich Mistrzostw Polski. Mam nadzieję, że ogarnę się...

Szosa do Zagacia :D

Wtorek, 28 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Fajna nazwa miejscowości. Gdzie jedziesz? Zagacie :D Dobre.
Tempo w miarę, chociaż nie było mocy. Pare razy sprint i na tym się skończyło. Jutro egzamin, więc nie ma czasu...

Ultraszybki wyścig w Nowym Żmigrodzie

Niedziela, 26 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
W piątek nie było czasu na nic, bo zaraz po egzaminie musiałem wracać do Jasła. W sobotę tylko przegląd czy Scott działa, a w niedzielę po południu dzida na Smoka.

Tym razem finał. Tradycyjnie w Nowym Żmigrodzie. Pogoda niepewna. Dzień wcześniej padał deszcz, w generalce cienko, bo nie było na jednej edycji, a że pamiętałem co się działo dwa lata temu w Żmigrodzie, postanowiłem, że jak tylko spadnie jedna kropla z nieba, to nie jadę.

Na szczęście pogoda była doskonała. Taka jaką lubię, czyli słonecznie i gorąco. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że trasa to podjazd i zjazd. W dodatku trasa była sucha i szybka.



Wyścig na Smoku zaczął się jak zwykle. Sędzia zagwizdał, machnął i wszyscy ruszyli. Tylko ja jak zwykle opóźniony zapłon. No ale kosa jest... pare sukund i dogoniłem czub. Jechaliśmy w zbitej grupie. Na szczycie zostałem tylko ja, Tomek Sikora, Arek Krzesiński i Krzysiek Gajda. Zaczął się drugi podjazd. Tym razem trójka uciekła, a ja zostałem. Słyszałem tylko, że Mateusz Woźniak jedzie za mną, więc cisnąłem.



O ile pierwsze okrążenie przejechałem na stojąco i czułem moc, to kolejne musiałem podjeżdżać na siedząco, bo nie miałem motywacji, żeby podnieść tyłek. Co gorsza zauważyłem, że tętno zaczyna mi spadać. Na szczęście gdzieś w połowie wyścigu wróciło do normy. Odstawiłem Mateusz, chłopaki w czubie odstawili mnie no i tak już dojechaliśmy do mety. Zaledwie w 34 minuty :D


Skończyłem na 4 miejscu. Zaraz za mną przyjechał Mateusz Tylek z Iskry Głogoczów. Jako, że Mateusz był przede mną w generalce, nie udało mi się pomimo 4. miejsca go wyprzedzić i wskoczyć na dekorację generalki. Może za rok ;)



Po zawodach wróciliśmy na rowerach do Jasła.

Pierwszy cykl w tym roku zakończony. Żałuję, że nie powalczyłem w Kątach, ale wtedy był szosowy Klasyk Beskidzki, więc wolałem lepiej się przygotować pod niego. Pasowałoby jechać na Puchar Tarnowa jeszcze chociaż raz zobaczyć w końcu trasę na Marcince. Za dwa tygodnie Amatorskie Mistrzostwa Podkarpacia, w tygodniu sesja! Wykańczam się! :D



Przy okazji podziękowania dla Piotrka Sarny, który zrobił w Żmigrodzie świetne zdjęcia i sobie mogę teraz je wrzucić do relacji :)

Szosa tam gdzie zawsze :D

Czwartek, 23 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
No nie mam czasu. Egzamin za egzaminem. Ledwo półtorej godziny wysupłałem. Nocka będzie zarwana, bo jutro kolejny egzamin.

Jazda szosą do Czernichowa

Wtorek, 21 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
:D Dopiero za drugim razem zapamiętałem jak się ta miejscowość nazywa. Bardzo fajnie się jedzie tam z Krakowa, bo droga równa i ruch samochodów nie jest największy, chociaż zdarzają się idioci i idiotki. Przykład. Pani mnie wyprzedziła, po czym nagle zahamowała i skręciła w prawo do domu. Gdybym nie patrzył przed siebie wbiłbym się w nią albo poszybował z prędkością około 45 km/h. I tak ledwo zahamowałem.

Hardcorowy SuperMaraton Kellys Podhalański

Niedziela, 19 czerwca 2011 · Komentarze(3)
Kategoria Zawody
To był maraton zagadka. Pod każdym względem. Rok temu nadłożyłem 25 km ze względu na dupne oznakowanie trasy. Teraz miało być lepiej. I było! Nawet sam napisałem wytyczne do oznakowania trasy, z których w mniejszym lub większym stopniu skorzystali organizatorzy i po opiniach na forum widać, że trasa rzeczywiście była świetnie oznaczona :)

Natomiast druga sprawa to ja. Przez cały tydzień, a właściwie przez dwa tygodnie siedziałem przed biurkiem i zakuwałem do sesji. Jedynie 2-3 dni przerwy na Puchar Smoka i jakiś delikatny trening, żeby nie zapomnieć jak się jeździ. Bałem się, że taki start z marszu nic dobrego nie przyniesie. Dodatkowe problemy z transportem na maraton jeszcze bardziej mnie w tym utwierdziły.

Ale po kolei...

Dzień zaczął się pobudką o 5:30. Wstałem i postawiłem wodę. Następnie poszedłem spać dalej :D Po 10 minutach wstałem i dokończyłem śniadanie, rozrobiłem izotonik i poszedłem do Wiktora. Rower już był w Kluszkowcach. O 6:15 wyjechaliśmy z Jasła. Mogliśmy godzinę później, bo Wiktor nie wiedział, że start jest dopiero o 11 :) Ale za to mieliśmy mnóstwo czasu, żeby się przygotować.



Przez całą drogę do Kluszkowiec towarzyszyło nam słońce, a chmury pokazały się dopiero kiedy wjechaliśmy do Kluszkowiec. Potem coraz więcej tych chmur i więcej, aż w końcu przykryły całe niebo. Miny wszystkim zrzedły nieco, bo się zapowiadało świetnie.

Do Kluszkowiec przyjechaliśmy punktualnie o 8:30. Od razu poszedłem do biura załatwić wszystko. Przeglądnąłem rower, zamontowałem uchwyt na pompkę, bo drugiej nie chcę zgubić, tak jak w Muszynie. Pogadałem sobie chwilę ze znajomymi, w międzyczasie zamówiłem sobie masaż. A właśnie... :) Po Akademickich Mistrzostwach Polski bardzo mi się spodobał masaż, a że w Kluszkowcach była okazja to poprosiłem o masaż przedstartowy. Zarezerwowałem sobie na 10:40 po rozgrzewce na rowerze.

Przebrałem się, posmarowałem łańcuch, dopompowałem koła. Przez tydzień w obu koła ciśnienie spadło o całą 1 atmosferę, co mnie zdziwiło, bo koła nie były jakieś specjalnie sflaczałe :) Tubeless górą!

Chwilę po 10 byłem przygotowany. Wszystko spakowane do kieszonek, bidony i plecak na miejscu. Ruszam na rozgrzewkę. Delikatnie bardzo pokręciłem w okolicach miasteczka i poszedłem na masaż. Miła pani zaczęła od pleców, potem szybki masaż nóg. Cały czas słyszałem speakera odmierzającego minuty do startu. Miałem trochę stres, bo się przedłużał ten masaż. Wszyscy zawodnicy już stali w sektorach, a ja w samych spodenkach sobie leżałem na masażu :D Natomiast nie obawiałem się, że będę musiał startować z końca, bo mamy teraz na cyklo sektory i nie ma z tym problemu :)

Na 5 minut przed startem pani skończyła masaż i pojechałem na start. Ustawiłem się zaraz za pierwszym sektorem. Uruchomiłem pulsometr, żeby nie było znowu tak, że zapomniałem i w połowie trasy sobie przypominam, że go nie wystartowałem.

Została minuta do startu. Całkiem spokojnie wpinam jedną nogę i czekam na odliczanie. Tutaj, w przeciwieństwie do Pucharu Smoka wiadomo kiedy będzie start i jest przed nim odliczanie. 5..4...3...2...1 Start! Poszli! Ale spokojnie bardzo. Miałem okazję dojechać do czuba. Parę zakrętów na wąskich uliczkach wioski i od razu solidny asfaltowy podjazd. Udało mi się utrzymać w przodzie, ale po chwili, kiedy asfalt przeistoczył się w świeżo wysypaną kamieniami drogę byłem zmuszony zejść i prowadzić. Bardzo mnie to zirytowało. Wtedy też zacząłem myśleć o tym, że przecież w tygodniu nie jeździłem, a jadę, a raczej biegnę jak szaleniec. Trochę mnie to zdemotywowało i odpuściłem. Jednak psychika wygrała...

Na szczycie góry nie widziałem już czołówki w ogóle. Dojechał do mnie jeden z zawodników. Nie wiem czy nie LoveBeer w czarno niebieskim stroju. No i jechaliśmy we dwójkę. Czułem, że mi nie idzie. Powinienem jechać z przodu, a nawet nie widzę czołówki. Zaczął się zjazd. Jakiś lęk mnie dopadł po Foluszu i nie chciałem ryzykować, bo było ślisko i było sporo kamieni. Wydawało mi się, że jadę bezpiecznie i asekuracyjnie, ale szybko zweryfikowałem swoje przypuszczenia. Na jednym ze zjazdów, gdzieś w krzakach, z tego co pamiętam, natrafiłem nagle na wystający kamień. Nie było szans go zauważyć... Miałem wielkie szczęście, bo cały czas jechałem z tyłkiem za siodełkiem. Tylko dzięki temu nie poleciałem przez kierownicę. Przejechałem natomiast kilka metrów na przednim kole z wypiętą jedną nogą. To cud, że się nie wywróciłem! Cały czas jechał za mną inny zawodnik, więc prawdopodobnie widział całą sytuację. Zaraz po tym jak tylne koło opadło, a ja się wpiąłem powiedziałem do siebie na głos: Wojtek! Uważaj jak zjeżdżasz i żyj!



To był moment przełomowy. Obudziłem się po prostu i sobie przypomniałem po co tu przyjechałem. Zacząłem zapierniczać co sił. Nie widziałem czołówki, ale sobie postanowiłem, że na ile mogę zbliżę się do nich. Cały czas na zjeździe dokręcałem (droga była szeroka i prosta, więc nie bałem się już). Fragmentami asfalt, fragmentami szuter, przejazdy przez rzekę. Rozkręciłem się, ale czołówki nie było widać. Nagle widzę rozwidlenie dróg. Chcę skręcać w prawo, ale nagle niespodzianka. Czołówka jedzie w moją stronę. Pięć albo 6 osób wypada wprost na mnie. Pomylili trasę, tak jak ja. Takiej okazji nie mogłem zmarnować. Jechaliśmy razem i nie odpuszczałem.

Zaczął się spory podjazd. Powoli zaczęliśmy się rozdzierać. Też nie wytrzymałem tempa i odjechało mi chyba 3 zawodników. Natomiast cały czas widziałem przed sobą Mateusza Bielenia. Widziałem, że podjazdy mu nie idą. Nawet momentami prowadził w miejscach, gdzie ja spokojnie podjeżdżałem. Dogoniłem go po chwili i jechaliśmy razem. Powiedział mi, że założył szosową kasetę... Za nami dwóch zawodników, nie wiem czy dobrze kojarzę, ale chyba z PSK.

Co chwilę przed nami ukazywały się ścianki. Mateusz nawet nie chciał na nie patrzeć, a ja ile mogłem, tyle podjeżdżałem. Tyle, że z prędkością taką z jaką Mateusz prowadził rower :D Przejechaliśmy tak kilka kilometrów, góra-dół-góra-dół. Wydawało się w ogóle, że cała trasa jest pod górę :D Coraz więcej było krótkich ścianek. Co chwilę trzeba było schodzić z roweru albo zapierdzielać na młynku. Nie przeszkadzało mi to. Czułem się nieźle. Widziałem, że dochodzi nas dwójka zawodników i przycisnęliśmy trochę. Ja przycisnąłem nawet bardziej :) Małymi krokami odskakiwałem i po chwili nie widziałem już nikogo za sobą.



Zaczął się dość sztywny, błotnisty podjazd, który po chwili przemienił się w okropny podbieg. Biegłem obok roweru i nagle nie wiadomo skąd, niewiadomo gdzie, przewróciłem się na bok razem z rowerem. Nie mogłem się nadziwić co się stało. Z ziemi wystawał malutki pieniek. Tyle, że zakamuflowany w kolorze ziemi. Dobrze, że sobie nic nie skręciłem. Trochę mnie to wybiło z rytmu i dogonił mnie za momont Mateusz Bieleń. Nie przejąłem się. Natomiast obwieścił mi, że mój numer wisi na jednej agrafce! To było nieszczęście, bo musiałem całkiem się zatrzymać i przez prawie dwie minuty mordować się z tym numerem. Problem był taki, że agrafki były stare i nie chciały za cholerę się trzymać. Plecak też był dość gruby, mnie zaczął napływać pot do uczu i miałem problem, żeby w ogóle przebić się przez plecak. Jak już mi się to udało, to pojawił się kolejny problem. Rozdarł się ten papier... Znowu musiałem się przebijać. Jakoś się udało i numer wisiał tylko na dwóch agrafkach, bo tylko tyle zostało :) Straciłem sporo. Wyprzedziła mnie trójka albo dwójka zawodników, których widocznie bardzo to zmotywowało i zaczęli zapierdzielać jeszcze bardziej :D

Mnie za to to zdemotywowało, bo tyle się okręciłem, żeby zrobić przewagę, a potem w tak beznadziejny sposób stracić. No ale nic, trzeba jechać. Dostrzegłem przed sobą zawodnika. Przyspieszyłem i wyprzedziłem go łatwo. Potem dotarłem do drugiego i od tego momentu jechałem już sam.

Zaczął się zjazd z Lubania. Tam gdzie się dało, tam jechałem szybko. Tam gdzie widziałem kamienie i dużo błota odpuszczałem. W pewnym momencie zauważyłem, że nie ma oznaczeń. Pomyslałem, że może źle jadę. Rzeczywiście. Krzyczałem chwilę, nikt nie odpowiadał, więc wróciłem do góry. Na szczęście tylko jakieś 50 metrów... Widzialem po prawej stronie przemykającego kolarza, którego wyprzedzałem chwilę temu. Pomyślałem, że pojadę na skróty, ale ten gąszcz był tak gęsty, że wolałem nie ryzykować. Kiedy dojechałem do rozjazdu gdzie pomyliłem trasę dojechał do mnie Sławek Skóra. Szybko mu na zjeździe odjechałem i zacząłem gonić zawodnika, który mi uciekł w czasie gdy się zgubiłem. Chociaż „szybko” to pojęcie względne, bo zjazd był tak techniczny, że o szybkości ciężko w tym kontekscie powiedzieć cokolwiek :)

Natomiast od tego momentu zaczęła się prawdziwa walka. Cisnąłem co sił, żeby tylko dogonić tego zawodnika. Teraz już nie pamiętam czy go w końcu wyprzedziłem ponownie, ale chyba nie. W każdym razie wydawało mi się, że gonię co sił. Jednak nawet patrząc na pusometr miałem momentami tętno poniżej 180... Co oznaczało, że się opierdzielałem. Z każdym zakrętem miałem nadzieję, że zobaczę kogoś przede mną. Jednak do samej mety już nikogo nie zobaczyłem z mega ani za mną ani przede mną.

Pytałem się tylko ilu zawodników jest przede mną. Obsługa podawała, że jestem 4. Bardzo mnie to motywowało do tego, żeby nie odpuścić i rzeczywiście nie odpuszczałem, chociaż jadąc samemu jest bardzo ciężko nadrobić...

Czułem się dobrze, plecy tylko dawały o sobie znać. W podjazdach miałem całą nadzieję, bo dość dobrze mi szło na nich i mogłem sporo zyskać. Cisnąłem co sił. Na stoperze miałem już 2 godziny. Spodziewałem się, że jeszcze jakieś 30 minut jazdy, bo takie mniej więcej czasy był rok temu. Niestety, przeliczyłem się. Pytałem się na każdym punkcie ile do mety, ale nikt mi nie potrafił odpowiedzieć ani razu. Muszę jednak licznik zamontować, bo to nie ma sensu. Nie wiem nawet jak siły rozłożyć.

Natomiast gdzieś przeczuwałem, że meta już niedługo. W końcu zobaczyłem, że coś się dzieje. Nagle z prawej strony zaczęły przemykać kolorowe postaci na rowerach ;) To krzyżówka wszystkich dystansów :) Akurat dojechał do mnie Tomek Biesiadecki, który jechał giga i razem zaczęliśmy zjeżdżać ostatni zjazd. Zjazd bardzo hardcorowy! Tyle błota, to na całej trasie w sumie nie było :D A jaki niebezpieczny. Wiedziałem, że już lada moment będzie koniec, więc teraz tym bardziej głupio byłoby się wyłożyć i stracić 4 miejsce. Dlatego Tomek pojechał do przodu, a ja sobie spokojnie zjechałem.

Wyjechalismy na asfalt. Dogoniłem Tomka i jechaliśmy razem. Mama Arka Krzesińskiego kibicowała dzielnie i jako jedyna na trasie wiedziała ile do mety :) Krzyknęła, że 3,5 km. Zaczął się podjazd i od razu mu odjechałem. Tomek miał w nogach dwa razy tyle co ja, więc to oczywiste. Zaczął mi się kleszczyć łańcuch. Tylko tego brakowało. Zszedłem i prowadziłem, żeby tylko nie urwać. Poznałem, że to już ta sama droga, którą rok temu zjeżdżaliśmy do mety. Cisnąłem dość mocno, żeby jeszcze czas mieć jak najlepszy.



Pozostał natomiast wielki niedosyt, bo zawodnik, który był 3 open wyprzedził mnie wtedy kiedy zgubiłem się. Niestety. Ale i tak bardzo się cieszyłem. Na moje szczęście był to zawodnik z M3, co dla mnie oznaczało, że jestem trzeci w kategorii i po raz pierwszy w tej edycji Cyklokarpat stanę na podium :) Bardzo, ale to bardzo się cieszę.
To był, bez względu na różne przygody, jeden z najbardziej udanych dla mnie maratonów. Nie tylko ze względu na dobry wynik, ale też na malowniczą i świetnie przygotowaną trasę, całą oprawę maratonu i jak zwykle genialną atmosferę. Miałem też okazję spróbować masażu przed i po starcie – na pewno nie szkodzi :)

Miałem w niedzielę sobie wystartować w Pucharze Tarnowa, ale raz, że nikt się nie wybierał, a dwa, całą niedzielę tak paskudnie lało, że ani mi w głowie było się masakrować. Chociaż pudło mogłoby być, bo największe wycinaki pojechały do Kielc na Mistrzostwa Polski.

Teraz siedzę na końcu autobusu do Krakowa i kończę pisać tą relację, a potem powrót do szarej rzeczywistości. Do sesji, sesji i żeby nie było, do sesji! W środę myślę wrócić do Jasła, w niedzielę wystartować w Smoku w Nowym Żmigrodzie, o ile będzie ładna pogoda, a 3 lipca wystartować na maratonie w Pruchniku. Tylko ta sesja...

Szybka jazda po egzaminie

Czwartek, 16 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Na szosie. Masakra, zaraz po egzaminie pojechałem na godzinkę. Żeby szybko wrócić i uczyć się na kolejny.

Powtarza się sytuacja z sesji zimowej... znowu przerwa od wszystkiego i przed biurkiem siedzenie. Studia bezwzględnie muszą stać się częścią treningu, bo inaczej nic z tego nie będzie :D Może to zabawnie brzmi, ale problem jest całkiem poważny.

Przejażdżka po Smoku

Poniedziałek, 13 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Wybrałem się na szosę po okolicznych wioskach. Spotkałem Rafała Szumca :)

Szybkie XC w Foluszu i nauka jazdy...

Niedziela, 12 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
Ojejej...

Nie wiem od czego zacząć, bo prawie wszystko poszło źle. No ale zacznę od wrzodu na dupie. Dosłownie, nie w przenośni :)

Wczoraj tj. w sobotę, pojechałem na działkę i do brata do szpitala. Ale nie mogłem usiąść na siodełku, bo czułem w prawej pachwinie taki ból, że wolałem na siedząco nie jechać. Przez miasto się da, ale co, kiedy na drugi dzień mam jechać wyścig?

No właśnie, próbowałem to dziadostwo wygnieść - bezskutecznie, tylko jeszcze bardzo mnie bolało... Smarowałem kremami - nic nie dało. Byłem załamany, ale postanowiłem, że pojadę do Folusza rowerem i może przez drogę się mój tyłek przyzwyczai i przestanie boleć. A gdzie tam! Jeszcze gorzej. Co kilometr musiałem wstawać i siadać - wtedy ból nie był tak doskwierający.

Ale jakoś powolnym tempem dojechałem do tego Folusza - 40 minut tętno średnie 144.

Jazda do Folusza miała też inny cel. Od maratonu w Muszynie siedziałem na rowerze raz - w środę. Bałem się reakcji organizmu na takie nagłe obciążenie. Pomyślałem, że taka rozgrzewka będzie dobra. Rzeczywiście. Dużo dała, bo się nie spaliłem na starcie, o którym później.

Przyjechałem do Folusza niecałe 2 godziny przed startem. Zauważyłem, że coś nie tak jest ze spinką, więc znalazłem Kubę i poprosiłem, żeby mi pożyczył i założył spinkę, bo ta jest niepewna. Paweł Stręk miał, więc mi pożyczył. Dzięki Paweł :)

Zapisałem się i pojechałem się rozgrzewać, przy okazji chciałem zobaczyć trasę. Na pierwszym podjeździe, przepraszam, podbiegu, bo tylko jakieś 3/4 mi się udało podjechać posiedziałem chwilę z chłopakami z Grupetto i Marcinem Chochołkiem, który przyjechał pooglądać wyścig. Mówiłem, że się szybko wykaraska z tego wypadku :) Przyszły sezon będzie jego!

No ale pogadaliśmy chwilę, dojechał Kuba i Dachu i pojechaliśmy na trasę. Nie znałem trasy, więc dobrze było zobaczyć co się będzie działo. Szkoda, że tylko raz objechałem, bo jak się potem okaże, jeden raz to za mało.

Około 14 podjechałem na start. Stanąłem w drugim rzędzie, za mną jeszcze jeden. Gadaliśmy długo, sędzia podszedł i coś tam mruczał. Każdy zajęty sobą, ja ustawiałem pulsometr. Nagle słyszę "START!". Podniosłem głowę i co? Peleton kolarzy mknie :D Beze mnie... Cudownie, to samo co w Łężynach. Sędzia znowu nie odliczał. Parę osób też było zaskoczonych, no ale wpięliśmy się i jazda. Dogoniłem szybko czołówkę i wjechaliśmy razem do lasu.

Zaczął się fragment, który decydował o pozycji w wyścigu. Tak na oko jakiś 100 m podjazd/podbieg. Wcześniej próbowałem go podjeżdżać, ale w tłoku się nie da i prowadziliśmy. Nie nawidzę tego, bo od razu zwalniam... puls spada, a ja się nie mogę zmotywować żeby pobiec. Jeszcze buty mi się ślizgały jak po maśle w tych liściach, no ale dałem radę. Wyprzedziłem Marcina Mokrzyckiego i jechałem na 5. pozycji albo nawet na 4., chociaż nie pamiętam dobrze. Być może, że Mateusz Woźniak jechał przede mną, ale nie jestem w stanie sobie przypomnieć.

Zaczął się pierwszy zjazd. Nie wiem co to jest, ale jak widzę błoto+duże koleiny+kamienie, to nie ma bata... zwalniam ile mogę i po prostu jadę asekuracyjnie. Widzę, że czołówka znacznie szybciej to jedzie... no ale ja nie ryzykuję, bo ja chcę żyć...

Arek Krzesiński na tym zjeździe złapał kapcia.

Zaczął się twardszy fragment zjazdu. Tam dokręcałem ile mogłem. Po szutrze koło przednie tak mi latało, że myślałem, że się przewrócę... a mało w sumie brakowało. Natomiast większe jaja się zaczęły później. Długi lekki podjazd dał w sumie chwilę odpoczynku, a to złe, bo zamiast się opierdzielać trzeba było jechać! Do cholery... No ale cisnąłem.

Przejazd przez potok. Przejechałem. Od razu pod górę i w błoto. Dałem radę... ups. Nie, koło mi się zablokowało w błocie. Stanęło w momencie i przeleciałem przez kierownicę. No koniec świata... nieeee. Będzie gorzej.

Drugi potok, głębszy i dłuższy. Od razu do góry, ale większe błoto i potem jeszcze dłuższa sztajfa. Ale poradziłem sobie i cisnąłem co sił. Kurde jak mi się dobrze takie krótkie podjazdy jeździ w tym roku. No i się zaczął bardzo szybki zjazd. Za szybki... twardo, niby prosto, niby łatwo... Ale wystarczył moment i na kamieniu albo na korzeniu podcięło mnie i przeleciałem kilka metrów. Ja w jedną, rower w drugą stronę. Pamiętam jak mnie podcięło i lot. Uderzenia nie! Natomiast wiem, że się bardzo długo turlałem, żeby jakoś zamortyzować, a raczej wprawić swoje ciało w ruch obrotowy :D To mnie uratowało od większych ran. Tak to mam chyba tylko od uderzenia cały prawy bok rozwalony i plecy. A tak, obeszło się bez poważniejszych urazów.

Trochę mnie boli kolano, trochę bark i lewy nadgarstek, ale ogólnie jest spoko. W rowerze tylko jedna ryska i przygięty róg. Tak, to wszystko gra :) Na szczęście.

Pozbierałem się do kupy. Jak popatrzyłem na czym leciałem, to nie mogę uwierzyć, że "tylko" tyle mi się stało. Twarde i kamieniste podłoże, jakieś patyki i choćco... Cieszę się, że tylko tyle...

Zaraz jak wstałem przemknął mi przed oczami Kuba Zbiegień i Marcin Mokrzycki. W tym czasie jeszcze paru zawodników przejechało, bo mnóstwo czasu spędziłem na tym, żeby łańcuch odplątać.

No ale jadę... pierwsze kółko, ale mogę jechać. Wystartowałem z 3/4 bidonu 0,5. Nic przez pierwsze okrążenie nie piłem.

Wjechałem na drugie. Widziałem Kubę i Sebastiana Bergera w oddali. Cisnąłem co sił. Dogoniłem ich chyba dopiero za 2 okrążenia. Na podjeździe doszedłem Kubę, a potem goniłem Sebastiana. Cisnął mocno, ale na wypłaszczeniu go wyprzedziłem. Potem znowu on mnie, bo oczywiście wypadłem z trasy... no nie umiem jeździć. Kropka.

Potem znowu goniłem Sebastiana i znowu go wyprzedziłem. Teraz na moim celowniku pojawił się Sławek Skóra. Śmiał się, że mu dubla założę, a tu się okazało, że to jest szybszy :) No ale cisnąłem. Znowu długi podjazd. Ostatnie okrążenie i jadę za Sławkiem. Na podjeździe go dochodzę, ale mi ucieka :) Taka zabawa w kotka i myszkę ;) Co go dogonię, to mi odskakuje. Na szczycie to on był pierwszy. Zaraz za mną pojawił się Arek Krzesiński. Pomyślałem: "jakim cudem?". Ale dałem mu się wyprzedzić bezpiecznie na zjeździe i niech jedzie. On to umie zjeżdżać. No i cisnęliśmy. Sławek kawałek przed nami. Złapałem się na kole Arkowi i jedziemy. Doszliśmy Sławka i poczułem tempo wyścigu. Opierdzilałem się wcześniej... teraz to wiem. No ale jadę. Dałem radę się utrzymać za nimi. Arek na ostatnim podjeździe przycisnął i odskoczył. Ja też przycisnąłem, nie tak jak Arek, ale i tak Sławka wyprzedziłem. Usłyszałem tylko: "Ty cyborgu" :D Dzięki :P

Ostatni zjazd. Asekuracyjnie i w pełni skoncentrowany zjechałem. Pierwszy raz cały bez błędów... Dobpiero za 5 razem... a właściwie 6 :D No ale jak się jeździć nie umie, to tak jest.

Ostatnia prosta do mety. Niedosyt czułem... czułem też mój prawy bok. Ale dupy nie czułem :D Okazało się, że wrzód pękł i ta ogromna bulwa zniknęła. Dopiero w domu to zauważyłem, ale przestało boleć.

Chwilę stałem w kolejce do myjki. Umyłem z grubsza rower. Ale zajęło to sporo czasu. Usiadłem na chwilę, pogadałem, było fajnie. Ale nagle słyszę, że krzyczą moje nazwisko. Okazało się, że to już dekoracja :D Świetnie... już? Ale jestem dekorowany, więc super. Biegnę. Patrzę, a IV miejsce Sebastian Berger. Ja V, a Arka w ogóle nie ma. Nie wiedziałem o co chodzi. Gdy rozdali puchary zaczęły się dyskusje. Okazało się, że jest pomyłka w numerach... chwilę to trwało, ale doszli wkońcu jaka była kolejność.

Ostatecznie byłem jednak 5. Wygrał Sikora, Drugi był Gajda, a trzeci Woźniak. Na 4. miejscu Arek Krzesiński, a za mną Sebastian Berger.

Wyścig ogólnie mi się podobał, chociaż był niesamowicie krótki. Ani 50 minut chyba nie jechaliśmy. Ale też timer włączyłem później... więc może było dłużej. W każdym razie dałem radę objechać na 3/4 bidonu.

Szkoda, że wyłożyłem, ale będzie nauczka, że nawet jeśli się wydaje, że jest ładna i bezpieczna droga, to da się wyłożyć... No ale na błocie sobie ewidentnie nie radę. Raczej to nie jest wina opon. Muszę ogarnąć coś technikę, bo tak się nie da... póki jest sucho, to daję radę, ale trochę błota i już mieszam, ślizgam się i tańczę. Tak być nie bedzie.

Za tydzień w sobotę Kluszkowce. Już wiem, że jadę Mega. W weekend po Bożym Ciele jest Smok w Nowym Żmigrodzie, a tydzień później maraton w Pruchniku. Nie wiem czy pojadę, bo chcę wystartować tydzień po nim w Iwoniczu na Family Cup, ale może będę odpowiednio zregenerowany. No na pewno trzeba będzie uważać...

Ale najważniejsze to to, że te wszystkie zawody są w środku sesji. Mam nadzieję, że mnie sesja nie wyeliminuje...

Pozdro ;)

PS Jak będzie czas, to dodam zdjęcia, bo fotografów było mnóstwo

Spóźniony rozjazd po Muszynie

Środa, 8 czerwca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Mam wpizdu nauki i ledwo czas znalazłem na rower. Ale na szosie się wybrałem na tor kajakowy. Delikatnym tempem przejechałem z dobrym samopoczuciem.

Zastanawiałem się czy czasówki pod zoo nie zrobić, ale potem bym był nie do życia.
Ach ta sesja!