10 lipca odbyły się w Iwoniczu-Zdroju Amatorskie Mistrzostwa Podkarpacia, które były jednocześnie eliminacjami do Mistrzostw Polski, które odbędą się 3 września w Kielcach.
Nie ukrywam, że po Akademickich Mistrzostwach Polski to była dla mnie impreza nr 1. Oczywiście najwyższym celem w tym sezonie były właśnie Akademickie Mistrzostwa, ale po cichu zakładałem sobie, że na tyle ile dam radę przygotuję się na podkarpackie eliminacje Family Cup. Przygotowań niestety specjalnych nie było.
Jednak jakoś się udało. Bałem się, po maratonie w Pruchniku i tym co się ostatnio działo, że jestem po prostu przetrenowany, że nie mogę wskoczyć na wysokie tętno i coś jest nie tak. Na szczęście to było tylko zmęczenie posesyjne, a w tygodniu po Pruchniku po prostu nie odpocząłem po maratonie.
Z grubsza miałem przez cały tydzień w świadomości, że w niedzielę jadę się ścigać. Ekipa z Jasła nie miała być liczna, bo miało nas być zaledwie 3: ja, Kuba i Dachu. Razem też jechaliśmy do Iwonicza. Startowało też parę innych osób z Jasła m.in. Piotrek Szudy i Marcin Mokrzycki.
Przed zawodami szukałem informacji na temat tego jak długo trwa wyścig orlika, a także o której w ogóle mamy start. Niestety nie byłem wcześniej na imprezach Family Cup i polegałem tylko na tym, co mówił Kuba, który startował w ubiegłych latach. Uzgodniliśmy więc, że pojedziemy do Iwonicza o 9:30. Pierwsze starty miały się odbyć o 10:00. Już po wyjeździe zaczęło się nieciekawie, bo okazało się, że o 10:00 zamykają listę i dziękuję. Poprosiliśmy Anetę, aby za nas zapłaciła i jakimś sposobem przekonała, żeby nas dopuścili do startu. Z tego powodu prawie całą drogę nie byliśmy pewni czy w ogóle wystartujemy.
Na szczęście po przyjeździe okazało się, że jesteśmy zapisani i w spokoju możemy czekać na start, którego godziny i tak nie znaliśmy do momentu startu ;) Wszystko było uzależnione od tego jak skończą kategorie poprzednie.
Nauczony po Pruchniku, że nie wolno odkładać wszystkiego na ostatnią chwilę (tym bardziej kiedy nie wiadomo, o której jest start), postanowiłem przebrać się i wyrychtować rower. Przebrany, na gotowym rowerze krążyłem po miasteczku zawodów spotykając znajomych kolarzy, m.in. Krzyśka Gajdę, który uległ poważnemu wypadkowi w Pruchniku. Był też Damian Hejnar po operacji wyrostka i Damian Wojtowicz po operacji ręki (o tym co się stało Damianowi pisałem w artykule z AMPów). Wszyscy dzielnie kibicowali. Pojawił się także Robert Albrycht, który z tego co mi wiadomo powrócił po kontuzji kolana i w pięknym stylu wygrał złoto w kategorii weteranów.
Pokazał się też dawno niewidziany Paweł Źrebiec, który startował na pożyczonym rowerze.
Tuż przed zawodami postanowiłem zobaczyć co nas czeka. Arek Krzesiński i Mateusz Bieleń mówili, że trasa jest wyjątkowo ciężka. Marcin Mokrzycki to potwierdził, ale i tak chciałem zobaczyć na własne oczy.
Pojechałem i się zdziwiłem. Jednen długi na ponad 2 km podjazd i takiej samej długości zjazd. Momentami błotnisty, ale tragedii nie było. Miałem okrążenie, gdzie podjechałem wszystko, a na innych się po prostu bardziej opłacało zejść i biec.
Zrobiłem kilka skłonów i pojechałem z Kubą, Dachem, Arkiem i Sławkiem Skórą na rozgrzewkę. Chociaż było tak gorąco, że nikomu za bardzo się nie chciało.
Do przejechania mieliśmy 4 okrążenia po 4 km. Ustawiliśmy się na starcie. Razem startowały aż 3 grupy: junior, orlik i senior, w sumie około 30 osób. Ustawiony zostałem w drugi rzędzie, tak jak Arek i Marcin Mokrzycki. Mateuszowi Bieleniowi udało się wskoczyć do pierwszego rzędu. Na szczęście ustawienie nie miało większego znaczenia, bo start pod górę szybko zweryfikował kolejność stawki.
Oczywiście, zgodnie z tradycją nie udało mi się uruchomić pulsometru. Tym razem nie chciał w ogóle się zsynchronizować – no signal... i nic nie chciał na to poradzić. No ale może to i dobrze, bo widok przekroczenia maksymalnego tętna mógł mnie zdemotywować, a tak, to jechałem ile sił.
No ale dobrze, wystartowaliśmy. Zostałem na dzień dobry przyblokowany, ale szybko na szerokim podjeździe wyprzedziłem wszystkich i doszedłem do Arka i Mateusza. Próbowałem chwilę za nimi jechać, ale długo nie wytrzymałem tego tempa. Nie wiem czy z bólu czy po prostu psychika siadła. Myślę, że jedno i drugie.
Pierwsze okrążenie jechałem na trzeciej pozycji. Widziałem za sobą Mateusza Woźniaka i Marcina Mokrzyckiego. Marcin powoli mnie dochodził, natomiast w polu widzenia pojawił się Mateusz Bieleń. Widocznie też nie wytrzymał tempa Arka. Dogoniłem go, chwilę pojechałem z nim i ruszyłem co sił, żeby się oderwać od niego. W tym momencie jechałem już z Marcinem Mokrzyckim. Na podjeździe go przeganiałem, bo wyjątkowo dobrze mi się jechało na podjazdach, natomiast z góry Marcin nadrabiał i tak się zrównywaliśmy – raz ja raz on ;)
Na drugim zdjeździe dodatkowo przywaliłem w próg drewniany. Niestety po prostu go nie zauważyłem i obydwoma kołami dobiłem. Po wyścigu dopiero zobaczyłem, że tylna obręcz jęst ugięta i jedna szprycha jest luźna. Na całe szczeście koła mam tak mocne (pozdrawiam daveo.pl ;) ), że praktycznie w ogóle to nie wpłynęło na jazdę i gnałem dalej co sił.
Na trzecim okrążeniu Marcin zrobił przewagę. Jechał drugi open, ja trzeci. Dokładnie taką przewagę nad Mateuszem miałem jak do Marcina stratę. Kiedy ja opuszczałem teren startu/mety Mateusz wjeżdżał i kiedy mijaliśmy się krzyknął, że mnie jeszcze dogoni ;) Zaraz po dzwonku sędziego obwieszczającym ostatnie okrążenie ruszyłem tak, że ostatnie okrążenie, a w zasadzie podjazd był moim najszybszym tego dnia, a kto wie, może i wszystkich zawodników ;) Dostałem takiego kopa, że nawet upał mi przestał przeszkadzać. Natomiast zjazd miałem chyba najwolniejszy ze wszystkich :D Wiedziałem już, że mam dużą przewagę i bardzo ostrożnie zjeżdżałem, żeby tylko dowieźć tytuł wicemistrza do mety, co się udało.
W mojej kategorii, a także open zwyciężył nie kto inny, jak Arek Krzesiński. Może w Kielcach z nim powalczę ;) Za Arkiem na metę wjechał Marcin, który wygrał w juniorach, a potem ja.
Dałem z siebie wszystko na ostatnim okrążeniu, Mateusz mnie nie dogonił i dojechał 4 open i 3 w kategorii orlik.
Zaraz po wjeździe na metę pogratulowaliśmy sobie i poszliśmy na rozłożony na parkingu prysznic ze strażackiej sikawki – tylko w Iwoniczu takie coś ;P. To było coś wspaniałego, niczym nagroda za ten cały wysiłek. Chwilę nie byłem świadomy gdzie jestem, taka trochę głupawka mnie wzięła, ale jak się napiłem i pojadłem, to mi przeszło. Byłem z siebie bardzo zadowolony, a myśl, że będę w kadrze Podkarpacia na Mistrzostwa Polski w Kielcach napawa mnie dumą ;)
Teraz pozostaje przygotować się do Mistrzostw Polski, które przed Maratonem Jasielskim będą ostatnią imprezą kolarską dla mnie w tym sezonie. Za tydzień maraton w Sanoku, dwa tygodnie później w Komańczy, a potem Horal na Słowacji. Mam nadzieję, że jakoś to wszystko ułożę tak, żeby w Kielcach wypaść jak najlepiej i zdobyć medal. Bardzo bym chciał, ale same chęci nie wystarczą.