Szosa z Kamilem

Piątek, 29 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Wybraliśmy się na szosach korzystając z dobrej pogody na fragmenty trasy maratonu. Było trochę podjazdów, z Brzysk pojechaliśmy na Kołaczyce, a potem na Lublę i Warzyce.

Niskie tętno przez cały czas...

Wycieczka szosowa na Gorlice

Czwartek, 28 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Od poniedziałku leje non-stop. Nie miałem nawet ochoty wychodzić na rower. Zauważyłem, że w scott'cie nie kręci się kółeczko od przerzutki, próbowałem wyczyścić, ale nic to nie dało. Klocków zostało tyle, co kot napłakał... Jeszcze pulsometr mnie denerwuje, bo kiedy daję pauzę i odejdę, to się wiesza puls...

Pożyczyłem od Prucka szosę i pojechałem sobie na trening: Jasło-Folusz-Wapienne-Gorlice-Biecz-Binarowe-Skołyszyn-Harklowa-Osobnica-Jasło

Chmury wisiały, ale nie lało ;)

Błotniste Gorlice i moje zmagania z hardcorową trasą

Niedziela, 24 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
To był dziwny maraton. Od tego zacznę. Może nie sam maraton był dziwny, bo był zorganizowany bardzo dobrze, ale to co się ze mną działo. Czułem się bardzo dobrze od rana. Dzień wcześniej z niewiadomych powodów dostałem biegunki, ale do rana wszystko było ok.

Czułem, że tego dnia mocno pojadę. Byłem wyspany, zjadłem jak zawsze, rower też był przygotowany jak należy. Nic, tylko jechać... no i pojechałem. Bez numeru. Jak sobie przypomniałem to pakowaliśmy rower u Marcina. Wróciliśmy się po numer, a żeby przyspieszyć pobiegłem sobie do mieszkania. Chyba za szybko, bo jak potem wsiadłem do samochodu to czułem jak mi w kolanie chrupie i jeszcze kłuje. Dawno tego nie miałem i się przestraszyłem. Zacząłem myśleć o kolanie, o tym co będzie na takim ciężkim maratonie. No ale postanowiłem jechać, skoro już jestem w Gorlicach.

Bez większych problemów poprzebierałem się, dopompowałem tylne koło, bo niestety schodzi powietrze przy biciu po Iwoniczu. Chwilę przed startem nalałem SiSa do bidonu i bukłaka i pojechałem do sektora. Za wszelką cenę chciałem jechać jak najbliżej przodu, bo asfaltem mieliśmy jechać ponad 11 km... wiedziałem, co się przez ten czas będzie działo, więc wolałem dla świętego spokoju trzymać się przodu. No i rzeczywiście, kiedy zaczął się podjazd jechałem w pierwszej grupce. Wtedy jeszcze czułem się świetnie. Obok mnie jechał Arek Krzesiński, zamieniliśmy parę słów (to dziwne, że dałem radę cokolwiek z siebie wystękać :P ).



Podjazd był dość stromy, z luźnymi kamieniami. Arek poszedł do przodu, Kania też. Ja jechałem tuż za kołem Mateusza Bielenia. Kiedy wyjechaliśmy na szczyt zaczęło się błoto. Było delikatnie pod górę, ale jechało się dosłownie jak po maśle, bo rower wyprawiał co chciał. Jeszcze jak była droga pochylona, to już w ogóle strach, bo każda próba przyspieszenia kończyła się efektownym driftem ;)

Cały czas jechałem z Mateuszem. Zaczął się zjazd... hardcorowy, bo nie dość, że po trawie, to jeszcze z koleinami głębokimi na pół koła z tak samo głębokim błotem :D W sumie to śmialiśmy się zjeżdżając po tym, ale chwila nieuwagi i lot przez kierownicę pewny.

Zaczął się zjazd szutrowy. Pocisnąłem trochę. Na moment nawet odskoczyłem i przed sobą widziałem tylko Roberta Albrychta, którego dogoniłem i chciałem jechać na asfalcie po zmianach. Zaraz za mną przyjechało kilku zawodników, m.in. z PSK. Kiedy jechaliśmy jeden za drugim nagle lewą stroną przemknął Mateusz Bieleń. Zagrał mi na ambicji i zacząłem go gonić. Teraz wiem, że nie powinienem się odrywać od chłopaków, którzy jadą za mną, ale dostałem takiego przypływu mocy, że pognałem co sił i wreszcie go dogoniłem. Kiedy dojechałem do niego pokazał mi, żebym zrobił zmianę :D Jedyne co potrafiłem odburknąć, to że „staram się”. Niestety po tej pogoni nie miałem siły wyjść na zmianę, mimo że bardzo chciałem. Zaraz po tym jak doszedłem Mateusza doszli nas chłopcy, którzy jechali za mną. Wtedy już w kupie zaczęliśmy pracować. Po kolei wychodząc na zmiany cały czas widzieliśmy pierwszą grupę. Dość długo jechaliśmy razem. Zaczął się podjazd, dla mnie, kat. Nie było jakoś stromo, ale tak grząsko, że ciężko było ukręcić. Do tego wpadłem w koleinę, zakręciło mną i musiałem się podeprzeć. W tym czasie reszta odjechała.

Widziałem jak się oddalają, a na plecach czułem już oddech tych, którzy nas gonili. Zaczął się podbieg. Coś we mnie pękło... nie dawałem rady nawet prowadzić roweru. Wyprzedzali mnie jeden za drugim. Buty momentami zostawały w błocie, straciłem wszelką motywację. Jakoś się doturlałem do szczytu. Zaczął się zjazd, trochę odpocząłem, ale już nie było tej woli walki.

Niestety brakowało jej niemal do samego końca. Czołgałem się po tym błocie, w Bartnem była już taka paciara, że żałowałem, że w ogóle tutaj przyjechałem. Nie dość, że pogoda paskudna, większość moich bezpośrednich rywali jedzie kawał drogi przede mną, to jeszcze grzęznę w tym błocie i niszczę sprzęt. Przełamałem się na bufecie tuż przed Magurą. Zobaczyłem zawodnika PSK i jeszcze jednego zawodnika, chyba ze sklepu azymut, którego szybko na podjeździe dogoniłem i na szczycie Magury miałem już niezłą przewagę. Znowu mi się dobrze jechało, szkoda, że tak późno.



Na zjeździe z Magury uważałem niesamowicie, bo wystarczyło przyblokować przednie koło nawet na kamieniu i lot był pewny. Na szczęście udało się to zjechać, tak jak rok temu w tym samym miejscu wypadłem z trasy :D Nic się człowiek nie nauczył... No ale zjechałem. W tym roku na tym długaśnym zjeździe miałem amortyzator, więc było znośnie, chociaż niestety strasznie stwardniał mój sid. Zastanawiałem się nawet czy on nie jest po prostu zablokowany, bo wydawało się, że nie pracuje.

Po zjeździe zaczął się krótki podjazd i łąka. Przesiąknięta, z wysoką trawą. Jakoś przejechałem. Potem las. Było sporo błota, ale dało się jechać bez problemu. Kiedy zaczął się ostatni zjazd coś mi nie grało z tylnym hamulcem. Przy hamowaniu zaczął tak trzeć, że myślałem, że to już koniec klocków. Na całe szczęście to było tylko błoto, a hamulce nadal hamują idealnie. Dość asekuracjnie przejechałem singletrack, który rok temu wybudowałem z Grześkiem :P Jestem z niego dumny, bo nie dość, że został, to jeszcze jest uczęszczany przez turystów :D

Pomknąłem już do mety asfaltami, nie mając nikogo za sobą. Wjechałem na metę 10. open i 5. w kategorii M2. Niestety z dość dużą stratą do zwycięzcy, przez co był to mój najgorszy wynik do tej pory. W drużynówce zdobyliśmy 2 miejsce i dostaliśmy za to fajne medale ;)



Ogólnie rzecz ujmując, nie był to dla mnie dobry maraton. Parę razy poleciałem przy bardzo małej prędkości przez kierownicę. Tętno też było takie sobie, jedynie końcówkę pojechałem mocniej. Być może nie wyszło przez to, że cały tydzień byłem z Zakopanem albo Krakowie i z rowerem ostatni kontakt miałem na maratonie w Sanoku... nie wiem. Powinienem być wypoczęty, może byłem... ale aż nadto :D

Zobaczymy co da się zrobić w Komańczy. Wiem, że mam już końcówkę klocków hamulcowych i dobrze byłoby je wymienić przed Komańczą. Do najbliższego maratonu pewnie pojeżdżę do szosie Prucka, ewentualnie na levelu. Chyba, że deszcz przestanie lać, to na scottcie wyskoczę do Gorajowic.

Zdjęcia za uprzejmością Basi
Pozdrawiam,
Wojtek Wantuch

Maraton w Sanoku (VIDEO)– dość dobrze poszło

Niedziela, 17 lipca 2011 · Komentarze(2)
Kategoria Zawody
Dość dobrze to dobre określenie, chociaż to za sprawą defektu Łukasza Olejarza z PSK, który zerwał łańcuch. Udało mi się zająć trzecie miejsce w kategorii M2 i przyjechać na mega 7. open. Oczywiście przede mną Mateusz Bieleń, ale przyjdzie jeszcze czas w tym sezonie, że go objadę na którymś maratonie ;P

Tym razem wszystko było lepiej zorganizowane niż w Pruchniku jeśli chodzi o mnie. Przyjechaliśmy troszkę późno, ale mimo to ogarnąłem się szybko. Miałem żele, izotonik, przypiąłem kamerę (film na samym dole), rozciągnąłem się, ale nie rozgrzałem. Niestety na to czasu zabrakło. Natomiast pierwszy raz w tym sezonie pojechałem z licznikiem ;)

Dlatego też po starcie nie wyrywałem się jakoś specjalnie do przodu, bo po prostu nie miałem tyle siły i nie rozkręciłem się jeszcze. Było prawie 2 km, albo i więcej rozjazdu. Wjechaliśmy do lasu. Byłem może w 30 open. Parę razy się potknąłem na kamieniach, ale szybko wstałem.

Na dzień dobry długi podbieg. Było błoto, nie dało się za bardzo jechać, bo od razu koła o 10 kg cięższe się robiły. Trochę wyżej zrobiło się twardo i można było ciągnąć. Jechałem z Mateuszem Dachowskim i Krzyśkiem Gierczakiem. Na ostatnim podjeździe przed zjazdem odskoczyłem i pognałem za zawodnikiem Resovii. Niestety byłem na tyle nieprzytomny po tych podjazdach, że pojechałem na hobby, bo baner mega/giga się przewrócił. Na szczęście od razu zostałem zawrócony, ale nie pomyślałem o tym, żeby ten baner poprawić. Niestety wielu zawodników się zgubiło, ale kolarz który wpadł na ten baner też tego nie poprawił.



Zaczął się zjazd. Szybki, ale niebezpieczny. Dużo trawy, niewidoczne przeszkody, na wyplaszczeniach kałuże. Zawodnik jadący przede mną wpadł w jedną z nich i prawie się zatrzymał. Dobrze, że udało się go ominąć, bo razem byśmy popływali trochę ;)

Dogoniłem zawodników, którzy wyprzedzili mnie gdy wjechałem na trasę hobby. Chwilę jechaliśmy razem. Odskoczyłem. Zacząłem gonić zawodników przede mną. Doszedłem Mateusza Woźniaka, który rozwalił siodło. Potem z Mateuszem Dachowskim i Januszem Głowackim dogoniliśmy po zmianach na asfalcie Maćka Rudke. Zostałem wtedy sam z Maćkiem. Wjechaliśmy na wg niektórych, najgorszą i kultową już drogę podjazdem po łące. W pełnym słońcu, stroma dawała popalić, ale znowu świetnie mi się podjeżdżało i podjechałem całą wyprzedzając wielu zawodników, m.in. Marcina Mokrzyckiego. Widziałem też w polu widzenia Mateusza Bielenia, ale to niestety ostatni raz przed metą.

Zostawiłem chłopaków w tyle i sam gnałem, żeby tylko mnie nie dogonili. Dość długo uciekałem. Wiedziałem, że siedzi mi na ogonie Łukasz. Tak pędziłem na zjeździe, że zahaczyłem o krzaki i przeleciałem przez kierownicę. Na skrócie z filmu tego nie ma, ale musiało to wyglądać ciekawie. Na szczęście nic mi się nie stało, wstałem szybko i pojechałem dalej. Niestety zaczął się błotnisty zjazd. Straciłem panowanie nad rowerem, a po wywrotce dodatkowo zacząłem zwalniać. Wtedy doszedł mnie Łukasz.

Na szczęście chwilę potem zaczął się asfaltowy podjazd i zacząłem go gonić. Miałem już go w polu widzenia. Pokazał się też Słowak. Co sił w nogach starałem się ich dojść i w końcu doszedłem. Razem jechaliśmy do samego bufetu. Słowak odskoczył, a z Łukaszem zamieniłem parę słów. Wtedy też dowiedziałem się o problemach z łańcuchem. Zaczął się podbieg, a raczej prowadzenie, bo było strasznie stromo (widać ten moment na filmie). Nie wiem dlaczego, ale wydawało mi się, że rok temu tamtędy jechałem... może to źle zapamiętałem albo mi się śniło ;)

W każdym razie zaczął się interwał. Wiedziałem o tym, bo rok temu była taka sama końcówka. Góra-dół-góra-dół. Na zjazdach trochę się bałem. Cały czas jechałem za Łukaszem, ale na podjazdach mu próbowałem odjeżdżać. Zbliżaliśmy się do Słowaka. Na którymś podjeździe przycisnąłem mocniej kiedy Łukasz zaczął prowadzić. Opłaciło się, bo mu odskoczyłem i jeszcze dogoniłem Słowaka, który chyba jechał giga. Wyprzedziłem go i zobaczyłem kolejnego zawodnika. To Robert Albrycht z Rymanowa. Wiedziałem, że nie jest z mojej kategorii, ale to mocny zawodnik i warto było z nim jechać.

Na którymś zjeździe pomyliliśmy trasę. Trzeba było skręcić w lewo, a my pojechaliśmy prosto (jest na filmie pod koniec kiedy jadę za zawodnikiem w czerwonym stroju). Szybko wróciliśmy na trasę i odskoczyłem mu.

Zaczął się bardzo długi asfalt. Kibice zakomunikowali, że jeszcze 4 km do mety. Mniej więcej wiedziałem jak idzie trasa, wciągnąłem resztę żelu, spojrzałem za siebie, zablokowałem amortyzator (rzadko to robię) i pognałem. Nikogo przede mną, nikogo za mną. Tak do samej mety.



Cieszyłem się z trzeciego miejsca. Bardzo fajny medal dostałem. Drużynowo wypadliśmy najlepiej w całym cyklu zdobywając 1951 pkt, a tym samym wskakując w drużynówce na drugie miejsce i jednocześnie awansując na drugie miejsce w generalce.

Jeśli chodzi o moją generalkę, to jeszcze nie mam wszystkich edycji, natomiast z klasyfikacji sektorowej, która jest dosyć miarodajna wynika, że wśród wszystkich zawodników startujących na mega i giga jestem na 21 pozycji, a jakby patrzeć na kategorie wiekowe, to około 10-11 miejsca.

To by było na tyle, maraton zaliczam do udanych, pod względem organizacyjnym nie było najgorzej, chociaż trasa mogłaby by być lepiej oznaczona. Na nagrody nie narzekam, chociaż bogato nie było. Natomiast w losowaniu wylosowałem zestaw kremów, całkiem niezłe :)

Na deser skrót filmu z mojego przejazdu:

Kolejna edycja w Gorlicach 24 lipca.

Pozdrawiam,
Wojtek Wantuch

Szybka jazda

Piątek, 15 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Zrobiłem sobie wycieczkę do Binarowej.

Rozjazd i lekki trening

Środa, 13 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Z Kamilem pojechaliśmy sobie trasą maratonu jasielskiego do Liwocza i z powrotem.

Zdobyłem tytuł Wicemistrza Podkarpacia Amatorów w Kolarstwie Górskim

Niedziela, 10 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Zawody
10 lipca odbyły się w Iwoniczu-Zdroju Amatorskie Mistrzostwa Podkarpacia, które były jednocześnie eliminacjami do Mistrzostw Polski, które odbędą się 3 września w Kielcach.

Nie ukrywam, że po Akademickich Mistrzostwach Polski to była dla mnie impreza nr 1. Oczywiście najwyższym celem w tym sezonie były właśnie Akademickie Mistrzostwa, ale po cichu zakładałem sobie, że na tyle ile dam radę przygotuję się na podkarpackie eliminacje Family Cup. Przygotowań niestety specjalnych nie było.

Jednak jakoś się udało. Bałem się, po maratonie w Pruchniku i tym co się ostatnio działo, że jestem po prostu przetrenowany, że nie mogę wskoczyć na wysokie tętno i coś jest nie tak. Na szczęście to było tylko zmęczenie posesyjne, a w tygodniu po Pruchniku po prostu nie odpocząłem po maratonie.

Z grubsza miałem przez cały tydzień w świadomości, że w niedzielę jadę się ścigać. Ekipa z Jasła nie miała być liczna, bo miało nas być zaledwie 3: ja, Kuba i Dachu. Razem też jechaliśmy do Iwonicza. Startowało też parę innych osób z Jasła m.in. Piotrek Szudy i Marcin Mokrzycki.



Przed zawodami szukałem informacji na temat tego jak długo trwa wyścig orlika, a także o której w ogóle mamy start. Niestety nie byłem wcześniej na imprezach Family Cup i polegałem tylko na tym, co mówił Kuba, który startował w ubiegłych latach. Uzgodniliśmy więc, że pojedziemy do Iwonicza o 9:30. Pierwsze starty miały się odbyć o 10:00. Już po wyjeździe zaczęło się nieciekawie, bo okazało się, że o 10:00 zamykają listę i dziękuję. Poprosiliśmy Anetę, aby za nas zapłaciła i jakimś sposobem przekonała, żeby nas dopuścili do startu. Z tego powodu prawie całą drogę nie byliśmy pewni czy w ogóle wystartujemy.

Na szczęście po przyjeździe okazało się, że jesteśmy zapisani i w spokoju możemy czekać na start, którego godziny i tak nie znaliśmy do momentu startu ;) Wszystko było uzależnione od tego jak skończą kategorie poprzednie.

Nauczony po Pruchniku, że nie wolno odkładać wszystkiego na ostatnią chwilę (tym bardziej kiedy nie wiadomo, o której jest start), postanowiłem przebrać się i wyrychtować rower. Przebrany, na gotowym rowerze krążyłem po miasteczku zawodów spotykając znajomych kolarzy, m.in. Krzyśka Gajdę, który uległ poważnemu wypadkowi w Pruchniku. Był też Damian Hejnar po operacji wyrostka i Damian Wojtowicz po operacji ręki (o tym co się stało Damianowi pisałem w artykule z AMPów). Wszyscy dzielnie kibicowali. Pojawił się także Robert Albrycht, który z tego co mi wiadomo powrócił po kontuzji kolana i w pięknym stylu wygrał złoto w kategorii weteranów.

Pokazał się też dawno niewidziany Paweł Źrebiec, który startował na pożyczonym rowerze.

Tuż przed zawodami postanowiłem zobaczyć co nas czeka. Arek Krzesiński i Mateusz Bieleń mówili, że trasa jest wyjątkowo ciężka. Marcin Mokrzycki to potwierdził, ale i tak chciałem zobaczyć na własne oczy.

Pojechałem i się zdziwiłem. Jednen długi na ponad 2 km podjazd i takiej samej długości zjazd. Momentami błotnisty, ale tragedii nie było. Miałem okrążenie, gdzie podjechałem wszystko, a na innych się po prostu bardziej opłacało zejść i biec.

Zrobiłem kilka skłonów i pojechałem z Kubą, Dachem, Arkiem i Sławkiem Skórą na rozgrzewkę. Chociaż było tak gorąco, że nikomu za bardzo się nie chciało.



Do przejechania mieliśmy 4 okrążenia po 4 km. Ustawiliśmy się na starcie. Razem startowały aż 3 grupy: junior, orlik i senior, w sumie około 30 osób. Ustawiony zostałem w drugi rzędzie, tak jak Arek i Marcin Mokrzycki. Mateuszowi Bieleniowi udało się wskoczyć do pierwszego rzędu. Na szczęście ustawienie nie miało większego znaczenia, bo start pod górę szybko zweryfikował kolejność stawki.

Oczywiście, zgodnie z tradycją nie udało mi się uruchomić pulsometru. Tym razem nie chciał w ogóle się zsynchronizować – no signal... i nic nie chciał na to poradzić. No ale może to i dobrze, bo widok przekroczenia maksymalnego tętna mógł mnie zdemotywować, a tak, to jechałem ile sił.

No ale dobrze, wystartowaliśmy. Zostałem na dzień dobry przyblokowany, ale szybko na szerokim podjeździe wyprzedziłem wszystkich i doszedłem do Arka i Mateusza. Próbowałem chwilę za nimi jechać, ale długo nie wytrzymałem tego tempa. Nie wiem czy z bólu czy po prostu psychika siadła. Myślę, że jedno i drugie.

Pierwsze okrążenie jechałem na trzeciej pozycji. Widziałem za sobą Mateusza Woźniaka i Marcina Mokrzyckiego. Marcin powoli mnie dochodził, natomiast w polu widzenia pojawił się Mateusz Bieleń. Widocznie też nie wytrzymał tempa Arka. Dogoniłem go, chwilę pojechałem z nim i ruszyłem co sił, żeby się oderwać od niego. W tym momencie jechałem już z Marcinem Mokrzyckim. Na podjeździe go przeganiałem, bo wyjątkowo dobrze mi się jechało na podjazdach, natomiast z góry Marcin nadrabiał i tak się zrównywaliśmy – raz ja raz on ;)

Na drugim zdjeździe dodatkowo przywaliłem w próg drewniany. Niestety po prostu go nie zauważyłem i obydwoma kołami dobiłem. Po wyścigu dopiero zobaczyłem, że tylna obręcz jęst ugięta i jedna szprycha jest luźna. Na całe szczeście koła mam tak mocne (pozdrawiam daveo.pl ;) ), że praktycznie w ogóle to nie wpłynęło na jazdę i gnałem dalej co sił.

Na trzecim okrążeniu Marcin zrobił przewagę. Jechał drugi open, ja trzeci. Dokładnie taką przewagę nad Mateuszem miałem jak do Marcina stratę. Kiedy ja opuszczałem teren startu/mety Mateusz wjeżdżał i kiedy mijaliśmy się krzyknął, że mnie jeszcze dogoni ;) Zaraz po dzwonku sędziego obwieszczającym ostatnie okrążenie ruszyłem tak, że ostatnie okrążenie, a w zasadzie podjazd był moim najszybszym tego dnia, a kto wie, może i wszystkich zawodników ;) Dostałem takiego kopa, że nawet upał mi przestał przeszkadzać. Natomiast zjazd miałem chyba najwolniejszy ze wszystkich :D Wiedziałem już, że mam dużą przewagę i bardzo ostrożnie zjeżdżałem, żeby tylko dowieźć tytuł wicemistrza do mety, co się udało.



W mojej kategorii, a także open zwyciężył nie kto inny, jak Arek Krzesiński. Może w Kielcach z nim powalczę ;) Za Arkiem na metę wjechał Marcin, który wygrał w juniorach, a potem ja.

Dałem z siebie wszystko na ostatnim okrążeniu, Mateusz mnie nie dogonił i dojechał 4 open i 3 w kategorii orlik.

Zaraz po wjeździe na metę pogratulowaliśmy sobie i poszliśmy na rozłożony na parkingu prysznic ze strażackiej sikawki – tylko w Iwoniczu takie coś ;P. To było coś wspaniałego, niczym nagroda za ten cały wysiłek. Chwilę nie byłem świadomy gdzie jestem, taka trochę głupawka mnie wzięła, ale jak się napiłem i pojadłem, to mi przeszło. Byłem z siebie bardzo zadowolony, a myśl, że będę w kadrze Podkarpacia na Mistrzostwa Polski w Kielcach napawa mnie dumą ;)



Teraz pozostaje przygotować się do Mistrzostw Polski, które przed Maratonem Jasielskim będą ostatnią imprezą kolarską dla mnie w tym sezonie. Za tydzień maraton w Sanoku, dwa tygodnie później w Komańczy, a potem Horal na Słowacji. Mam nadzieję, że jakoś to wszystko ułożę tak, żeby w Kielcach wypaść jak najlepiej i zdobyć medal. Bardzo bym chciał, ale same chęci nie wystarczą.

Jest lepiej :)

Czwartek, 7 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Ufff, odetchnąłem po treningu z Pruckiem. Pojechaliśmy do Gorajowic na trasę XC. Grzesiek nie jeździł prawie wcale w tym roku, ja się bałem tego co się stanie w lasku po przedwczorajszym treningu.

Pierwsze okrążenie pojechaliśmy spokojnie, żeby zobaczyć co tam słychać na trasie. Drugie chciałem pojechać najmocniej jak potrafię. Dawno tak się nie cieszyłem jadąc po górę :D Pierwszy podjazd przejechałem sobie jakbym miał silnik, potem też było dobrze, puls wysoki, momentami pod 200. Wszystko wróciło do normy. Kto wie, czy nie zrobiłem życiówki na tej trasie. Nie włączyłem stopera.

Przy okazji przypomniałem sobie jaką świetną mamy trasę w Jaśle :)

Nie jest dobrze...

Wtorek, 5 lipca 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Jest nawet źle, nie mogę w żaden sposób wskoczyć na wysokie tętno. Nie chce mi się jechać... średnie tętno 144, max 188 i więcej nie dało rady. Mam nadzieję, że po prostu jestem niewypoczęty po Pruchniku. W każdym razie Mistrzostwa Podkarpacia się zbliżają, a ja dętka...