Chcąc poćwiczyć czasówkę umyśliłem sobie, że sobie pojadę do Pychowic. Trasa tam ma około 3,5 km, czyli dwie pętle mniej więcej długością odpowiadają trasie w Poznaniu.
Pierwszą rundkę zrobiłem żeby zobaczyć jak bardzo przez tydzień może się zmienić trasa. Zmieniła się w dżunglę ;) W dodatku na jednym zjeździe była pochylona gałąź. Myślałem, że normalnie przejądę, ale niestety... okazało się, że jest uzbrojona w kolce i teraz moja prawa ręka wygląda jakby rzuciło się na nią stado kotów. Na szczęście żyję :P
Czasówka jako tako mało miarodajna, bo sobie skróciłem trochę trasę, żeby ominąć płaski dojazd do mety.
Czas to 23:29. Mniej więcej dwa okrążenia. Z tętnem śr. 177 i 192 max. Dobiłem powietrza do opon i jakoś lepiej się jedzie... miałem za mało ciśnienia jednak.
Zacząć trzeba od tego, że na moje nowe obręcze ZTR Alpine opona wchodzi tak ciężko, że trzeba dwóch osób najlepiej, a i to nie wystarcza i trzeba sobie pomóc łyżką. Niestety obręcz ta ma dość płytki rów i trzeba strasznie naciągać oponę.
Za to konsekwencją tego jest to, że opona uszczelnia się bez najmniejszego problemu. Opona to geax gato TNT 1.9. Waga opony to 570 g. Do tego jakieś 80-100g mleczka w każdym kole. W zasadzie wychodzi waga taka sama jak przy zwykłej oponie z dętką :)
Teraz mój scott waży 10,2 kg.
Ale do rzeczy. Wrażenia z jazdy. W sumie nic szczególnego... :D Tyle, że rzuca strasznie na boki a na wertepach podrzuca jak na sprężynach. Do tego w Wolskim miałem drifty praktycznie na każdym zakręcie. Po prostu opona tańczyła. Nie mogłem zmieścić się w zakrętach, wypadałem z trasy... Wczoraj całą noc padał deszcz, może to dlatego.
Ale ciśnienia muszę więcej mieć w oponie, bo pare razy czułem jak opona dobija do obręczy. Ciekawa sprawa te tubelessy. Na wszelki wypadek i tak wożę dętkę, pompkę i łyżkę pedrosa, która w tym zestawie jest chyba najważniejsza, bo ciężko udrzeć oponę.
Cała ta jazda to raczej test opon aniżeli trening, ale i tak momentami mocno sobie dawałem ;)
Chmury zebrały się nad Jasłem. Zaczęło kropić deszczem, ale i tak olałem to, ubrałem się i pojechałem na rynek. Oczywiście chłopaki już czekali i kto miał być to był - nie wystraszył się deszczu.
Deszcz nas dopadł dopiero pod Foluszem. Ale było ciepło, w dodatku deszcz padał jakieś 5 minut i się rozeszło po kościach.
Pojechaliśmy na Osiek, a potem jeszcze po powrocie do Jasła dokręciliśmy na Warzyce i do Szebni, a potem przez Wolicę do Jasła.
Tak wyszło prawie 80 km.
Jazda na tubelessach ;) Pierwsza, ale na asfalcie więc mało miarodajna. Chociaż sprawdziło się, że wcale nie mają takich dużych oporów przy niskim ciśnieniu. Miałem 2 atmosfery, a opór niemal identyczny jak Juras, który miał ponad 3 atmosfery. Ale prawdziwy test jutro w Wolskim ;)
Od połowy trasy zaczął mi spadać puls niesamowicie. Momentami około 120 uderzeń/min.
Ubzdurałem sobie, że warto przed wyjazdem do Jasła pojechać na trening do lasku Wolskiego. Przejechałem 6 okrążeń, ale niepełnych. Bez podjazdu pod chodnik Marczewskiego - odpuściłem po prostu.
Pierwsze okrążenie 16:48 śr. 165 max 189 Drugie okrążenie 20:11 śr. 154 max 183 Trzecie okrążenie 17:48 śr. 160 max 185 Czwarte okrążenie 18:00 śr. 161 max 181 Piąte okrążenie 18:30 śr. 158 max 179 Szóste okrążenie 16:00 śr 171 max 186
Jak widać, 6. okrążenie poszło na maksa.
Po tym treningu zrobiłem sobie jeszcze bardziej hardcorowy trening. Z Żabińca na Zakopiankę do Isportu po opony i z powrotem w jedną godzinę :D To było hardcorowe, nie powiem... i to na scottcie.
Pojechałem na nowych kółkach do Pychowic. No co mogę powiedzieć. Przyspieszenie to one mają... tego nie da się ukryć. Mała masa rotująca na zewnątrz koła robi robotę.
Parę rund zrobiłem z przeciętnym czasem. Jeszcze niewypoczęty jestem.
Już teraz widzę, że będzie problem z zakładaniem opon na te obręcze. Obręcze są tubeless i opona wchodzi niesamowicie ciasno. Nie mam już linii papilarnych. Bez łyżki nie ma szans założyć czegokolwiek, a i druga osoba by się przydała.
Natomiast koła są bardzo lekkie i jednocześnie strasznie sztywne. Dla porównania, te na których się ścigałem do tej pory (pożyczone od Dacha, za co bardzo, ale to bardzo mu dziękuję) ważyły ponad 700g więcej :)
Dzisiaj Rafał mi przełożył tarcze, kasetę, pomógł założyć opony i jutro jadę się przejechać.
Ojojoj. Byłem tak wyrąbany po XC, że na maratonie już na starcie ustawiłem się w środku stawki. Spokojnie przemierzając z kamerą na kierownicy tłum kolarzy jakoś wydrapałem się na szczyt pierwszej solidnej góry.
Wcale nie było to jakieś męczące. Można powiedzieć, że jechałem na luzie, patrząc na resztę towarzyszy niedoli. Po prostu nie dałem rady wskoczyć na tętno powyżej 170 (momentami tylko się udawało). Kręciłem jak na wycieczce oglądając jakże piękne okolice Strzyżowa. Pogoda do tego piękna, tylko że całą noc lał deszcz, a co zostawił po sobie to widać na filmie.
Pojechałem na giga, żeby w razie czego mieć komplet do generalki. Pierwsze okrążenie jeszcze jako tako próbowałem przejechać na tyle mocno ile mogę. Co chwilę mnie ktoś wyprzedzał, a potem miałem takie przebłyski jakieś, że dostawałem kopa i wyprzedzałem całe pociągi kolarzy bez trudu. Pierwszy bufet (przed wjazdem na pętlę) był przełomowy. Jak się dorwałem do batonów, ciastek, pomarańczy i tego wszystkiego co jest na bufecie odechciało mi się całkowicie jechać.
Zwisało mi to, że mnie wyprzedza zawodnik za zawodnikiem. Jeszcze bufet był ustawiony w takim miejscu, że było widać piękną panoramę Strzyżowa. Paru zawodników JSC do mnie dojechało i kawałek jechaliśmy razem. Nie pamiętam już czy mnie wyprzedzili czy to ja ich zostawiłem, w każdym razie fajnie się jechało, bo trasa była zajebista. Gdyby tylko nie było tyle błota... No ale i tak nie było walki z mojej strony, więc niech już będzie błoto za karę :)
Po przejechaniu pierwszej pętli dojechałem do rozjazdu. Tam dopiero było błoto! Miałem piękny drift i przewróciłem się na bok razem z rowerem. Na szczęście bez konsekwencji. Akurat tego momentu nie ma na skrócie z maratonu, ale też nie ma się czym chwalić :D
Jest za to zjazd z prędkością około 80 km/h, na którym zakleszczył mi się łańcuch między ramą a małą zębatką kasety. To jest ten moment kiedy widać cień mojej głowy patrzącej w dół.
Trochę chronologię zmieniłem, bo zjazd był na początku, dlatego już wracam do tego co było po wjeździe na drugą pętlę giga.
Z oddali na szczycie góry widziałem bufet, a na nim kogoś z elektry (teraz opteam mtb). Okazało się, że to Tomek Biesiadecki :D Nie mogłem uwierzyć, on też. Był w takiej samej predyspozycji co ja. Zrobił sobie piknik na bufecie, a ja się przyłączyłem :P Do tego na bufet dojechała Justyna Frączek i tym sposobem dojechaliśmy razem do samej mety wjeżdżając razem na metę :)
Za to inni zawodnicy JSC dali czadu. Marek, Dachu, Mario... szacun. Reszta też pokazała klasę, ale na giga przez to, że dałem dupy zajęliśmy dopiero 4 miejsce w drużynówce - najgorsze od kiedy jeździmy na cyklo. Czuję się winny, ale nie dałem po prostu rady...
Prezentuję film oficjalny, nagrany z kamery na mojej kierownicy. Nagrany jest cały wyścig w jakości HD. Tutaj są tylko fragmenty, skompresowane i w mniejszej rozdzielczości. Montaż: cyklokarpaty :)
Następny maraton w Iwoniczu 22 maja. Czyli wtedy kiedy Puchar Tarnowa i Akademickie Mistrzostwa Polski. Nie będzie mnie z wiadomych przyczyn, ale będę trzymał kciuki za JSC na cyklo - dajcie czadu ;)
Porażka na maksa (piszę to 18.05.2011). Przez to, że startowało za mało dziewczyn kolarstwo górskie kobiet nie wlicza się do klasyfikacji generalnej MLA... no chyba kogoś...
Jeśli rzeczywiście tak będzie, że dwa wyścigi poszły na marne,jaki jest sens startowania w tym wyścigu. Będę się jeszcze pytał prezesa azsu jak to z tym jest, ale nie może być tak, że przez to, że inne uczelnie dały dupy wynik naszych dziewczyn nie będzie wliczał się do klasyfikacji.
Tyle złego.
Teraz dobre rzeczy. Zająłem drugie miejsce i oficjalnie czuję się zwycięzcą Małopolskiej Ligi Akademickiej MTB 2011. Ale czuć to ja się mogę. Wszyscy olali, jak widać słusznie, te wyścigi, a nawet Ci, którzy nie olali, mieli pecha. Romek w Pychowicach urwał łańcuch, Michał był lekko niedysponowany na wyścigu, w Wolskim Adam jechał po 3-godzinnym treningu, to sobie mogę w kieszeń wszystko wsadzić. Nie mówiąc o tym, że reszta zawodników AGH w ogóle się nie pokazała, tak że o tym ile mi do nich wszystkich brakuje dowiem się na AMPach w Poznaniu. Za to Janek pokazał klasę i pojechał na obydwa wyścigi. A w Wolskim pięknie pojechał zajmując 4 miejsce open i 3 w klasyfikowanych.
Co do samego wyścigu, to zaczęło się nieciekawie. W drodze na start przy błoniach urwałem wentyl. Kiedy dojechałem na start wiedziałem już, że znowu się przesuwa i jedyne wyjście widziałem w pożyczeniu od dziewczyn koła. Rzeczywiście, umówiłem się, że wezmę koło, pożyczyłem klucz do kasety i radośnie czekałem aż dziewczyny skończą. Niestety podczas wyścigu już wiedziałem, że nie zdążymy zmienić tego... Dlatego postanowiłem spuścić powietrze i ustawić wentyl jeszcze raz i liczyć, że wytrzyma 3 okrążenia. Wytrzymał.
Jak wiadomo start był jak zawsze mocny. Dzięki temu, że udało mi się utrzymać w pierwszej trójce wjechaliśmy bez ścisku do lasu. Tam już się zaczął regularny bój o dotrzymanie koła pierwszemu.
W ten sposób w zasadzie od startu do szutrówki po długim podjeździe jechaliśmy we trójkę: ja, Robert Sroka i Marcin Jabłoński. Robert na szutrówce został za nami, a ja z Marcinem gnałem przed siebie. Z tego co sobie przypominam, prowadziłem chwilę i na długim zjeździe byłem pierwszy, na szczyt chodnikiem Mraczewskiego też wyjechałem, ale pod koniec doszedł mnie Marcin i pognał zostawiając mnie pare sekund za sobą.
Na technicznym zjeździe do mety pojechałem tak dobrze, że udało mi się go dogonić jeszcze przed metą, ale jak już go doszedłem, to przycisnął jeszcze bardziej. Mówił, żebyśmy jechali po zmianach, ale ja nie miałem już siły w takim tempie jechać. Całe pierwsze okrążenie jechałem powyżej tętna 190 i wiedziałem, że już szybciej nie dam rady. A wczoraj jeszcze to znakowanie trasy i ogólnie bardzo męczący tydzień też pewnie zrobiły swoje.
Odpuściłem mu już i w zasadzie przez resztę wyścigu oglądałem jego plecy z dość dużej odległości. Końcem drugiego okrążenia zaczęły mnie łapać skurcze łydek. Zwiększyłem ile się dało kadencję i jakoś dojechałem już do mety.
Co do zjazdów, to jestem z siebie niesamowicie zadowolony. Myślałem, że szybciej niż na treningach nie dam rady jechać, a tu się okazało, że leciałem nad trasą i perfekcyjnie przejechałem techniczne zjazdy. Nawet Rafał mi to później powiedział, że zjeżdżałem bardzo dobrze. Ale muszę przyznać, że trasę z zamkniętymi oczami mogłem przejechać.
Ostatecznie 3 okrążenia przejechałem w 1:02:38 z tętnem średnim 184 i maksem 199. Zwyciężył Marcin Jabłoński wyprzedzając mnie o ponad 1,5 minuty. Trzeci był Robert Sroka ze stratą niespełna minuty do mnie. Czwarty na metę wjechał Janek Szczepański, a za nim Adam Wojsa. Tym sposobem wygraliśmy klasyfikację drużynową mężczyzn.
Z dziewczyn bezkonkurencyjna okazała się nasza Ola Dubiel i z przewagą 3 minut zwyciężyła nad Patrycją Lewandowską z AWF. Następnie wjechała Beata Kalemba, Marta Ryłko i Dorota Radomańska. Niestety Joasia Grochowina nie ukończyła wyścigu. Dziewczyny teoretycznie wygrały drużynówkę, ale z fatalnego regulaminu azs wynika, że ich wynik nie wliczy się do klasyfikacji drużynowej MLA.
To chyba tyle. Wyścig oceniam dobrze. Raczej nie byłem w stanie już pocisnąć, żeby dogonić Marcina. Ale ten tydzień ogólnie był dobry. Świetne miejsce na szosie i w MLA cieszą :)
Minusem wielkim jest to, że nie ma ani jednego zdjęcia, a miejsce było znacznie bardziej atrakcyjne od Pychowic, które też są dość atrakcyjne. No ale trudno.
Gratulacje dla Justyny Frączek, za organizację wyścigu.
O 17 zaczęliśmy znaczyć trasę jutrzejszego wyścigu. Czwartek był full relax, dlatego udało się gdzieś wyciągnąć tętno 194. W każdym razie znaczyliśmy trasę jakieś 2,5 h. Na trasie nie było żadnych gałązek, ani powalonych drzew (za wyjątkiem jednego), które samodzielnie usunęliśmy ;)
Wcześniej sprawdziłem jeszcze, czy wszystko w rowerze działa. Jutro wyścig.