Wpisy archiwalne w miesiącu

Sierpień, 2011

Dystans całkowity:889.00 km (w terenie 205.00 km; 23.06%)
Czas w ruchu:70:44
Średnia prędkość:12.57 km/h
Maks. tętno maksymalne:209 (102 %)
Maks. tętno średnie:191 (93 %)
Suma kalorii:20698 kcal
Liczba aktywności:21
Średnio na aktywność:42.33 km i 3h 22m
Więcej statystyk

Buty nówka sztuka

Czwartek, 18 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Różności
Przyszły wczoraj, dzisiaj kupiłem bloki - Wellgo, bo innych Mirek nie miał. Buciki to DMT Watt. Lżejsze o 300 g od moich poprzednich.

Nie wiem czy są dobrze ustawione. Jutro test w Gorajowicach być może ;)

Top speed przejażdżka

Wtorek, 16 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Szybka przejażdżka, całkiem przypadkiem, bo spotkałem Kubę jak wracałem z Rafinerii. Nie miałem stroju, ani pulsometru. Casual.

Z Wojtkiem na Osiek

Poniedziałek, 15 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
pasowało się rozjechać po Solinie, więc pojechałem na Rynek. Był tylko Wojtek Czubik. Pojechaliśmy na Osiek i do domu.

Pulsometr zaczyna odmawiać posłuszeństwa

Krótki trening, urwałem wózek ;)

Piątek, 12 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Pojechałem do Gorajowic i urwałem wózek. Gałąź wkręciła się w przerzutkę i bach. Na szczęście tylko jedną stronę wózka, więc dosztukowaliśmy z Kubą od Shimano SIS xD Teraz jest hybryda Sram X9 SiS :D

Szosa do Krempnej

Wtorek, 9 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Z Dachem na szosach, dość mocno. W Krempnej spotkaliśmy Janka z Krakowa :D Ten świat jest mały i niech ktoś spróbuje zaprzeczyć ;)

Max na pulsometrze 214, ale sądzę, że to jakiś wyskok sigmy, wszak beterie są do wymiany. Najwyższy puls jaki zobaczyłem to 196.

We czwartek jadę obadać trasę mega maratonu w Jaśle. Pojadę z kamerką i zobaczymy co się będzie działo. Muszę zaplanować obstawę maratonu i oznaczenia ;)

Naj, naj, naj w Komańczy na cyklokarpatach

Sobota, 6 sierpnia 2011 · Komentarze(2)
Kategoria Zawody
Najlepszy maraton pod względem organizacyjnym, najlepsze afterparty i mój najlepszy start w cyklokarpatach ;) Ponad 300 zawodników, słoneczna i upalna pogoda na jednej z najlepszych tras w cyklu, mnóstwo kibiców i impreza do rana. Taka była Komańcza 2011. Żbiki przyszykowały imprezę, którą wszyscy na pewno zapamiętają jeszcze bardzo długo.

W sumie to moje przygotowania do maratonu były jak należy, bez pośpiechu, wszystko dopięte na ostatni guzik. Jedynie tuż przed startem oszukałem się beczki z izotonikiem, ale szybko Grzesiek pospieszył z proszkiem i sobie rozrobiliśmy :) Jeszcze była historia z rękawiczkami, które sobie włożyłem do kieszeni i przypomniałem sobie o nich dopiero po pierwszym podjeździe kiedy dłoń zaczęła mi się ślizgać na gripie ;)

Przed startem nie zrobiłem jakiejś specjalnej rozgrzewki. Chwileczkę się porozciągałem, rozruszałem kolana, plecy i pojechałem na 5 minut rozgrzewki pod górę, z której mieliśmy zjeżdżać do mety. Przeciągnąłem się delikatnie z chłopakami, czułem się bardzo dobrze.

Jakieś 5 minut przed startem pojechałem do sektora, zaraz przed sygnałem startu zjadłem jednego żela – na spróbowanie co się będzie działo. Czekała nas 5-kilometrowa rozjazdówka. Wiedziałem, że lepiej jechać jak najbliżej z przodu, bo im dalej tym niebezpieczniej. Nie lubię takich rozjazdówek, bo bardzo łatwo o wypadek. Natomiast jest też dobra strona – rozgrzewka. Raczej nie ciśniemy na rozjazdówce, więc można bez problemu się rozgrzać bezpośrednio przed mocniejszą jazdą.



Jakoś udało się przejechać w czubie peletonu. Widząc zjazd na drogę szutrową wiedziałem co się kroi i depnąłem lewą stroną, żeby jechać jak najbliżej przodu i nie zostać przyhamowanym. W miarę płynnie rozpoczęliśmy podjazd. Spojrzałem na pulsometr, tętno ponad 200. W sumie dobrze, bo to znaczy, że jestem wypoczęty. Po chwili na tym podjeździe ukazało nam się stado krów, które chyba zostały tam specjalnie zapędzone :D Nie powiem, było bardzo zabawnie, a element zaskoczenia na wszystkich zawodnikach pozostawił dobre wrażenie. Na wypłaszczeniu zaczęły się głębokie kałuże, które niestety miałem okazję kilka razy przejechać przez sam środek. Jechaliśmy dość szybko, a zawodnicy przede mną raczej nie szukali sposobu na ich ominięcie, więc jadąc ich śladem sam po osie wpadałem w te bajorka. Wtedy spostrzegłem, że nie mam rękawiczek ubranych. Kiedy tylko skończyły się kałuże wyjąłem rękawiczki i ubrałem. Wyprzedziło mnie kilku zawodników, ale szybko na zjeździe ich przegoniłem i zacząłem gonić do przodu.

Na końcu zjazdu czekała na nas elegancka przeprawa przez rzekę, a potem długi podjazd po odsłoniętej łące, jednak na ubitej drodze. Podoba mi się to miejsce, bo widać jak na dłoni zawodników jadących niemalże sznurem i można zobaczyć od razu kto prowadzi, porównać się z innymi zawodnikami, zobaczyć kto dzisiaj mocno jedzie, a komu da się odjechać. Droga w tym miejscu była na tyle szeroka, że można było bez problemu wyprzedzać zawodników. Wyprzedziłem wtedy m.in. Mateusza Woźniaka i parę innych osób. Miałem w zasięgu Mateusza Bielenia, ale nie dałem rady aż tak przyspieszyć, żeby go dogonić jeszcze na tym podjeździe. Na szczycie skręcaliśmy na zjazd po łące. Każdego roku napęd łapie tam tyle trawy, że łańcuch zaczyna skakać i robi się nieciekawie. Do tego ciężko się jedzie po tych zbyrach, bo nie dość, że dużo trawy, to jeszcze jest bardzo nierówno. Na szczęście jakoś to przeszło i wjechaliśmy na chwilę do lasu. Troszkę błota, ale bez tragedii.



Znowu zaczął się zjazd, tym razem znacznie dłuższy i szybszy. Cały czas trzymał się ze mną zawodnik z Przeworska. Jechałem tamtędy trzeci raz, więc mniej więcej wiedziałem czego się spodziewać. Z tego powodu pocisnąłem troszkę mocnej i szybko znalazłem się w dolinie, gdzie czekał nas przejazd przez rzekę. Zawsze po prawej stronie była kładka. Niestety w tym roku jej nie widziałem i pomyślałem, że może w powodzi ją zabrała woda, więc nie widząc innych zawodników postanowiłem przejechać przez rzekę. Mniej więcej do połowy głębokość była znośna i bez problemu można było przejechać. Problem zaczął się dalej, bo woda zaczęła sięgać po osie i postanowiłem przeprowadzić rower. Wtedy spojrzałem w lewo i zobaczyłem, że teraz tam jest kładka :D Kolejni zawodnicy już tam przejeżdżali. Ja miałem w sumie tylko przemoczone buty, ale na tym cieple szybko wyschły.

Zaczął się asfaltowy odcinek, na którym z Maćkiem Rudke próbowaliśmy jechać po zmianach, ale chyba niezbyt mocno, bo zaraz dogonił nas zawodnik z Przeworska. Przejechaliśmy przez bufet i rozpoczął się długi na ok. 10 km podjazd. Najpierw na przełęcz Żebrak, a potem pod Chryszczatą. Jechaliśmy we trójkę po zmianach. Wciągnąłem sobie żela. Dość długo jechaliśmy sami, za nami widać było większą grupę, ale jednocześnie na dłuższych prostych widzieliśmy pierwszą grupę zawodników. Po paru chwilach dogoniła nas grupa, która jechała za nami i już razem jechaliśmy dalej. Zacząłem się rozkręcać, zwiększyłem trochę tempo i grupka się rozerwała.

Noga podawała, samopoczucie niezłe, a w zasięgu wzroku pojawiali się kolejni zawodnicy. Na pierwszy ogień poszedł Zbyszek Krzesiński, który wyraźnie osłabł. Pojawili się też bracia Szlachta. Nie powiem – zmotywowało mnie to, żeby przycisnąć, bo zawsze jeździli przede mną. Obydwaj mieli chyba gorszy dzień, bo jakoś specjalnie nie starali się uciekać i razem dojechaliśmy na Żebrak. Następnie rozpoznałem Marcina Mokrzyckiego w towarzystwie Mateusza Durała (prawdopodobnie, bo byli dość daleko). Tuż przed Żebrakiem na najbardziej stromej części tego podjazdu spostrzegłem Mateusza Bielenia. Nie wiedziałem wtedy ile dokładnie jeszcze jest przede mną zawodników i kto prowadzi. Jedyna informacja, to taka, że mam półtorej minuty straty do pierwszego.

Na przełęczy skręcaliśmy w lewo do lasu i rozpoczynał się podjazd pod Chryszczatą. Całość w lesie, na bardzo wąskiej ścieżce. Co chwilę góra-dół-góra-dół. Już na samym początku jechaliśmy gęsiego. Jechałem za braćmi Szlachta. Po chwili dogoniliśmy Mateusza Bielenia i Marcina Mokrzyckiego. Dużo prowadziliśmy, momentami wydawało mi się, że lepiej będzie jednak wsiąść i jechać. Rzeczywiście było lepiej, bo nie męczyłem się aż tak bardzo, a przyczepność miałem całkiem niezłą. Na pierwszym zjeździe zaskakująco dobrze mi się zjeżdżało. Chciałem wyprzedzić Wojtka Szlachtę, ale nie było miejsca. Przy kolejnej hopce go wyprzedziłem i pognałem dalej. Jeśli dobrze pamiętam, to pod kolejną górkę wyprzedziłem Marcina Mokrzyckiego i Mateusza Bielenia. Do Łukasza Szlachty miałem kilka metrów, ale doszedłem go i jechaliśmy chwilę razem. Próbowałem go wyprzedzić, ale nie było miejsca. Kiedy tylko zobaczyłem, że droga się poszerza zredukowałem i dzida do przodu. Usłyszałem tylko „ale gaz” :D Motywujące, szczególnie z ust takiego zawodnika jakim jest Łukasz ;) Tętno pod 200 albo więcej, ale jakoś znośnie to jechałem.

Wiedziałem, że jeszcze jest kawałek do szczytu i oglądałem się co jakiś czas czy ktoś mnie nie ściga. Łukasz był już dość daleko, natomiast przede mną zobaczyłem sylwetkę zawodnika w biało-czerwonym stroju. Po chwili na podbiegu doszedłem do niego i okazało się, że to Piotr Groń. Zauważyłem, że jest trochę mniej stromo i postanowiłem wsiąść na rower. Raz dwa wyprzedziłem go i zacząłem gonić dalej. Szczyt był już tuż tuż. Zobaczyłem samochód ratowników. To był już szczyt. Dostałem informację, że jadę 5 open (tak naprawdę, to byłem wtedy 6 open – dopiero na mecie się o tym dowiedziałem). Mało się nie przewróciłem jak to usłyszałem, chociaż dotarło to do mnie dopiero w trakcie zjazdu z Chryszczatej. Szybko przemyślałem kto może jechać w takim wypadku przede mną. Wiedziałem, że na pewno Arek Krzesiński, który jedzie na giga, a reszta to na pewno chłopaki z mega, skoro braci Szlachtów mam już kawałek za sobą, Maćka Rudke też. Szybko uzmysłowiłem sobie, że Lary jedzie w m3 więc póki co jest podium. Pewny byłem też Łukasza Olejarza, ale nie wiedziałem, kto jeszcze jedzie. W każdym razie dostałem powera, żeby utrzymać to podium.

Zjazd z Chryszczatej spokojnie można nazwać kultowym. A to za sprawą tego jak bardzo jest techniczny, a oprócz tego jeśli warunki pozwolą bardzo szybki. W błocie wystarczy jeden zjazd, żeby skończyć klocki, ale w sobotę było tak sucho, że można było dosłownie nad nim przelatywać. Jest to typowy singletrack, którego nikt by się nie powstydził. Spokojnie nadawałby się przy drobnych modyfikacjach do nakręcenia jakiegoś ekstremalnego filmiku. Niestety uchwyt kamery urwał się gdzieś na początku maratonu i jedna z najciekawszych tras nie została nagrana :(

Zjazd był bardzo długi, ale cholernie przyjemny. W tym roku mam amortyzator, więc jazda tą ścieżką pod każdym względem była ok. Nie miałem nikogo przed sobą, nikt nie lizał mi koła z tyłu, więc spokojnie swoim tempem mknąłem w dół. Zaczęły się delikatne wypłaszczenia, na których dokręcałem ile się dało. Nie było skurczy, noga nadal w miarę świeża mimo okrutnie długiego podjazdu. Na zjeździe odpocząłem, więc każdą hopkę pokonywałem w miarę możliwości z dużego blatu. Sporo czasu jechałem sam, ale wkrótce zobaczyłem przed sobą kolejnego zawodnika. Nie pozostało nic, tylko go gonić. Na zjeździe pojawiło się trochę błotka, ale jakoś mi to w ogóle nie przeszkadzało. Natomiast zawodnik jadący przede mną wyraźnie jechał wolniej, a przy błocie miał drobne problemy. Nie było go jak wyprzedzić, więc jechałem kawałek za nim. Wolałem nie ryzykować wyprzedzenia go na zjeździe, bo zysk niewielki, a ryzyko spore. Na krótkim wypłaszczeniu zadriftował na błocie, wykorzystałem to bez wahania i ruszyłem dalej. Dopiero w wynikach zobaczyłem kto to był. Okazało się, że to Łukasz Sycz.

Według moich informacji jechałem wtedy na 4. pozycji open, czyli prawdopodobnie 3. mega, a w rzeczywistości o jedno miejsce niżej. Z oddali widać już było bufet i bramkę pomiaru czasu. Od bufetu nadal zjazd. Równie długi, jednak drogą asfaltową. Wciągnąłem żela i oglądnąłem się za siebie. Zobaczyłem dwóch zawodników, którzy wyraźnie zaczęli ze sobą współpracować. Trochę się wystraszyłem i teraz aż się dziwię, że nie poddałem się, bo różnica w metrach między nami to na oko 100-150 metrów i w zasadzie jadąc po zmianach bez problemu powinni mnie dogonić. Ale jakoś się zaparłem, jeden łyk izo i rura w dół. Kręciłem co sił, zero odpoczynku, tętno nadal pod 200. Co chwilę w zakrętach patrzyłem za ramię, jak blisko jest dwójka zawodników. Zjazd ciągnął się strasznie, ale mimo to dawałem radę się zmotywować do jazdy na maksa. Po kilku kilometrach wyraźnie moja przewaga wzrosła i chyba podświadomie odpuściłem, bo kiedy zjazd się skończył i zaczęło się wypłaszczenie przewaga nie była już bardzo znacząca.

Nie wiem jak nazywa się ta miejscowość, ale co roku na skrzyżowaniu gdzie skręcamy w lewo na szutrówkę stoi chyba pół wsi i dopinguje kolarzy. Nie powiem, że nie miało to na mnie żadnego wpływu. Wręcz przeciwnie, znowu przycisnąłem i rura. Ciągle oglądałem się za siebie, mimo że próbowałem tego nie robić. Widziałem, że bidon jest w połowie pełny, a w bukłaku zostało chyba 4/5 tego co tam wlałem. Wylałem więc resztę izotonika z bidonu, bo i tak już meta lada moment. Rozpoczął się krótki, ale dość wymagający podjazd. Wiedziałem, że jeśli wtedy nie przycisnę, to się to skończy tak, że mnie ta dwójka dogoni w końcu i będzie po pudle. Wystarczyło mi jeszcze sił, żeby na stojąco przejechać cały ten podjazd i odjechać trochę od rywali. Zaczął się zjazd – szybki, po płytach. Spojrzałem za siebie i widziałem już tylko jednego zawodnika.



Przede mną pojawiła się rzeka, którą w ubiegłym roku bez problemu przejechałem po płytach. W tym roku chyba nurt był znacznie mocniejszy, bo już w połowie dość szerokiej przeprawy zostałem zepchnięty na lewą stronę płyt, aż wreszcie z nich spadłem. Nie było wyjścia, trzeba biec. Przebiegłem resztę przeprawy, szybko wskoczyłem na rower i jazda. Straciłem wtedy trochę, bo zawodnik za mną był już dosyć blisko. Kolejną rzekę przejechałem znacznie szybciej, bo było o wiele bardziej płytko i w zasadzie jazda była jak przez większą kałużę.

Miałem w świadomości, że jeszcze tylko kawałek drogi szutrowej i ostatni podjazd. Chcąc jak najwięcej nadrobić na płaskim przycisnąłem co sił. Zaczął się podjazd. Spojrzałem do tyłu i nie widziałem żadnego zawodnika. Przede mną na długiej prostej też nikogo. Chwilę jechałem pod górę, aż w końcu zobaczyłem za sobą zawodnika. Miałem wrażenie, że jedzie szybciej ode mnie ten podjazd, bo za każdym razie gdy się oglądnąłem, odstęp między nami się zmniejszał. Zmusiłem się, żeby ten ostatni podjazd podjechać co sił i z komfortem psychicznym dojechać do samej mety. Przyspieszyłem, spojrzałem na licznik. Pozostało ok. 1,5 km do mety, czyli do szczytu mniej więcej przez pół. Wyluzowałem, bo przewagę miałem taką, że spokojnie mogłem kontrolować co się dzieje. Bez napinki dojechałem do szczytu, ostatnie spojrzenie w tył, zawodnik za mną zdecydowanie się zbliżył, ale i tak do mety już jest z górki, więc w miarę pewnie zjechałem na dół, ostatni zakręt w lewo i prosta do mety. Speaker mówi „przyjeżdża Wojciech Wantuch – miejsce 4”. Trochę się zdziwiłem, ale ogólnie różnie bywa i wiadomo, że mogłem się pomylić. Natomiast pomylili się panowie na Chryszczatej, ale i tak nie zmieniło to klasyfikacji w kategorii, bo brakującym zawodnikiem był Grzesiek Ziajka z M1:)

Ostatecznie przyjechałem na metę 4 open i 2 w kategorii m2 ze stratą ok 5. minut do Larego i 1:25 do Łukasz Olejarza, który wygrał w mojej kategorii. Był to mój najlepszy start w cyklokarpatach. Zdobyłem 396 punktów, jednak w generalce niewiele to zmienia. Rozstrzygnie się wszystko dopiero w Jaśle. Drużynowo jako Jasielskie Stowarzyszenie Cyklistów zajęliśmy drugie miejsce.



Ogólnie wrażenia z tego maratonu mam tylko pozytywne. W końcu pojechałem na miarę swoich możliwości, chociaż delikatny ból kolana na podjeździe na Żebrak dawał o sobie znać, na szczęście na podjeździe pod Chryszczatą ustąpił i mogłem drzeć co sił ;) Tętno też bardzo dobre, co znaczy, że byłem wypoczęty. Wypiłem zaledwie jeden półlitrowy bidon izotoniku i na plecach przywiozłem prawie dwa bidony... Nie mogę się nadziwić, bo w taki upał powinienem znacznie więcej wypić, z tym, że w tym roku w ogóle mi upał nie doskwierał, a słyszałem, że mnóstwo zawodników zostało przez niego wykończonych. Widocznie ja miałem dobry dzień ;) Oby częściej.

Szybki trening w Gorajowicach

Czwartek, 4 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Świetnie, opisałem się tyle, kliknąłem wyślij i ładny komunikat się pokazał:
"wojtekw, zostałeś automatycznie zalogowany" jupi... raz tylko nie zapisałem sobie tego wczesniej...

Ogólnie trening w Gorajowicach, dwie pętle, bo niskie tętno. Pierwsza runda krajoznawcza, druga w 12 minut z hakiem ze średnim tętnem 173 i maksem 193.

Przejażdżka po kota

Środa, 3 sierpnia 2011 · Komentarze(0)
Kategoria Treningi
Pojechałem z Kamilem po kota ;) Fajny, czarno-biały. Przy okazji wymieniłem klocki hamulcowe z przodu i z tyłu. Z przodu trochę ociera i nie bardzo wiem jak sobie z tym poradzić. Tył dał się szybko i bezproblemowo ustawić, a przód mnie nie lubi.